Wędkarstwo muchowe (spinningowe) to nie tylko bezpośredni kontakt z naturą i wielogodzinne (czasem całodniowe) wędrówki wzdłuż brzegów rzek… To nie tylko taktyka, strategia, sprzęt i technika… To również cała paleta różnorodnych doznań, wrażeń, spotkań z ludźmi i przygód, czasem dziwnych, czasem zabawnych...
Nauczycielki
Tej soboty wracałem znad Kamienicy. Autobusem podjechałem do Bytowa, a po godzinie załapałem się na kolejny, który jechał tylko do Pomyska, gdzie kończył bieg. Wylądowałem na przystanku pod wiatą, usiłując zatrzymać jakąś okazję, lecz chętnych do zabrania mnie - nie było. Zrobiło się ciemno, zaczął siąpić deszcz. Zmęczony i głodny, kombinowałem gdzie by tu wymościć sobie leże i przespać się do rana…
Za moimi plecami znajdował się budynek szkoły. Na parterze, w jednym z pokoi paliło się światło, rozbrzmiewała muzyka, słychać było rozmowy i śmiech. Przez chwilę zamarzyłem, aby tam się znaleźć… ciepło, sucho, miło.
Z budynku wyszły dwie młode kobiety i schroniły się pod wiatę, zapalając papierosy. Wywiązała się rozmowa. Widocznie moje odpowiedzi typu; kim jestem i co tu robię o tej porze, przekonały je, gdyż zaprosiły mnie do środka na poczęstunek. W pokoju były jeszcze cztery ich koleżanki, nauczycielki z tej samej szkoły, jak się okazało, które urządziły sobie babski wieczór...
Na przemian podsuwały mi sałatki, wędliny, domowe wypieki, częstowały winem… Byłem dla nich samotnym facetem, który niemal spadł im z nieba, urozmaicając wieczór… więc skwapliwie ten fakt wykorzystały. Do reszty… moich sił. Nie ma nic za darmo - do drugiej w nocy musiałem z nimi tańczyć, a przecież miałem w nogach kilkanaście kilometrów w trudnym terenie! Gdy po kolejnym kawałku niemal przysnąłem w tańcu, w umięśnionych ramionach wuefistki, w końcu zlitowały się nad swoim gościem i zaścieliły mi łóżko w harcówce.
Spałem kamiennym snem do południa w niedzielę.
Obudziły mnie dwie z nich, które po kościele przyszły rozszczebiotane, na kawę ze świeżym ciastem, lecz rozmowa się nie kleiła - myślałem tylko o jednym - o najbliższym autobusie do Gdańska.
To bezsprzecznie była moja najtrudniejsza wyprawa wędkarska!
Dziadek
Tego wiosennego dnia w godzinach popołudniowych wylądowałem na maleńkiej stacyjce, gdzieś między Miastkiem a Sławnem.
Właściwie był to sam peron, a na nim dwie sfatygowane ławki i ani śladu po rozkładzie jazdy. Byłem przekonany iż pod wieczór załapię się na jakiś pociąg do Korzybia, Słupska, czy gdziekolwiek. Usiadłem na ławce i sięgnąłem po termos.
Cały dzień wędrowałem nad niedużym dopływem Wieprzy, usiłując złowić wymiarowego pstrąga. Struga jak marzenie; kręta, dzika, zarośnięta, pełna meandrów i dołków, tyle że wąziutka i płytka.
Bodajże dwa lata wcześniej, przy znacznie wyższej wodzie, złowiłem w niej ładne potokowce i wróciłem pociągiem – teraz rzeczka była pusta, może nie całkowicie, bo niewymiarki widziałem, ale jednak. Niewątpliwym walorem tej wyprawy była cisza i samotność nad rzeczułką, jeśli nie liczyć towarzystwa saren, dzików i ptactwa.
W pobliżu peronu stał nieduży, wiekowy budynek z pruskiego muru - wyglądał na opuszczony - w całym obejściu nie widać było żadnej kury, psa ani kota. Po jakimś czasie skrzypnęły drzwi i z budynku wyłonił się chudy, pomarszczony, rozczochrany staruszek. Oddał mocz pod płotem, a potem ćmiąc papierosa w szklanej fifce, drapał się po głowie i przypatrywał mi się podejrzliwie kilka minut, po czym zniknął za drzwiami. Mniej więcej po godzinie sytuacja się powtórzyła. Byłem już zniecierpliwiony długim oczekiwaniem na pociąg - nerwowo przemierzałem pusty peron - więc, gdy wyszedł po raz trzeci, zapytałem go dlaczego tak mi się przygląda.
- Pan to pewnie czeka na pociąg? Jo?
- Czekam. Co w tym dziwnego?
- A no to, że pociongi tendy nie chodzo od roku!
- Dlaczego nie powiedział Pan tego wcześniej?
- Bo Pan nie pytoł.
W zapadających ciemnościach pomaszerowałem sześć lub osiem kilometrów do Korzybia, gdzie przy piwie, w gospodzie „Bajka”, uprosiłem spotkanych milicjantów (byli wędkarzami - łowili na ikrę!), jadących do Słupska, by mnie zabrali swoim autem. W Gdańsku byłem grubo po północy.
Robert Tracz
Głęboki zakręt rzeki był bardzo niedostępny. Z prawej strony dostęp do brzegu rzeki broniło głębokie bagno, porośnięte gęstymi dwumetrowymi trzcinami, z lewej gąszcz krzaków i splątanych drzew ze zwisającymi nad powierzchnię wody gałęziami. Na samym łuku zakrętu zbudowały swoją siedzibę bobry. Miejsce było o tyle piękne, co niedostępne do wędkowania. Próbowałem je obłowić wielokrotnie, zarówno za pomocą spinningu, jak i muchy. Zawsze coś jednak było nie tak, jak trzeba. A to, gdy podchodziłem z góry, wydawało mi się, że ryby od razu się płoszą, a to, gdy podchodziłem z dołu, nie trafiałem rzutami przynęty tak, jakbym chciał. Czułem niedosyt. Nigdy w tym miejscu nie widziałem śladu potokowca, co wydawało się tym dziwniejsze, że kryjówka była doskonała, a zarówno poniżej, jak i powyżej bobrowego zakrętu udawało mi się już wielokrotnie pstrągi łowić.
Pewnej wiosny nadszedł wreszcie długo oczekiwany czas rójki jętki majowej. Jak zwykle przepatrywałem zakręty ulubionego odcinka w poszukiwaniu oczekiwanego zassania. Kilkakrotnie podchodziłem też do zakrętu z żeremiem. Jak zwykle nic tam nie żerowało. Po kolejnej wizycie, już pod koniec okresu rójki jętki, przechodziłem obok bobrowego zakrętu i nagle zobaczyłem właściwy zbiór. Serducho zaczęło bić mocniej - widać było po rozchodzących się kołach, że ujawnił się mieszkaniec tego rewiru. To jednak nie poprawiło mi znacznie humoru, bowiem po dłuższym namyśle okazało się, że podanie muchy w rozsądny sposób nie jest w ogóle możliwe. Jednak tak po prostu się poddać, nie leżało w mojej naturze. Postanowiłem spróbować następującej metody - przejść przez bagno, delikatnie rozchylić trzciny i podać jętkę pstrągowi prosto na łeb. Złowienie ryby wydawało mi się mało realne, a jej nie spłoszenie przy podchodzeniu jeszcze mniej...
Po dziesięciu minutach taplania się w błocie, gdy ruszające się bagno powodowało dziesięciocentymetrowe fale na gładkiej wcześniej powierzchni wody, a wszystko, co się rusza powinno już dawno uciec od powodowanego przeze mnie hałasu, dotarłem do brzegu rzeki w miejscu żerowania ryby. Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa metry ode mnie, w krystalicznie czystej wodzie, zobaczyłem stojącego spokojnie w nurcie mojego pstrąga. Przetarłem oczy. Był tam nadal! Swoim zachowaniem przeczył tradycji całego pstrążego rodu. Jeszcze większe zdziwienie wywołał fakt, że pstrąg podniósł się do przepływającej w pobliżu jętki i zjadł ją praktycznie pod moimi nogami, po czym wrócił do dna i stał dalej. Stałem jak sparaliżowany bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Odpiąłem delikatnie jętkę zahaczoną o przelotkę wędki i nie wykonując żadnego rzutu po prostu położyłem ją ręką na wodzie metr od nóg. Po chwili nurt zabrał jętkę, która zaczęła płynąć w kierunku ryby. Pstrąg, tak jak poprzednio, podniósł się z dna i zjadł moją muchę. Zaciąłem odruchowo. Obustronne zdziwienie i błyskawiczny sus ryby w dół rzeki uzmysłowiły mi, że nie mam do czynienia z małą rybką, a na dodatek nie mam szans na przemieszczanie się po bagnie w dół rzeki. W tym czasie pstrąg dokładnie spenetrował wszelkie zakamarki swojej siedziby - zawinął żyłkę za patyk, pływał jak szalony od jednego brzegu do drugiego i testował wytrzymałość żyłki próbą popłynięcia za łuk zakrętu. Nie popełniłem jednak żadnego błędu w holu i po kilku minutach rybę spokojnie wylądowałem w trzcinach.
Pstrąg miał 48 centymetrów, był gruby i prześlicznie ubarwiony. Jakiś czas zastanawiałem się nad tym, czy rybę wypuścić, czy zabić. Postanowiłem zabić... i do tej pory żałuję. Za każdym razem, gdy przechodzę koło tego zakrętu jest mi wstyd przed samym sobą. Od tamtej pory znowu wydaje mi się martwy, ale jakoś bardziej. Pozostała bobrowa rodzina i żal po utracie mieszkańca, który tak długo chronił się w niedostępnym rewirze przed upartym wędkarzem. Od tamtego czasu złowiłem kilkadziesiąt potokowców z tej rzeki, ale już żadnego nie zabiłem. Wciąż jednak tkwi we mnie smutek bobrowego zakrętu.
W W XIX wieku, muszkarze angielscy na swych niezbyt szerokich rzekach łososiowych łowili z brzegu, kultywując pewien kanon stylu i mody wędkarskiej. Sprzęt i akcesoria nosili za nimi służący (gilli), którzy także głuszyli i patroszyli złowione przez swych panów ryby.
Zasada ta upowszechniła się również w innych krajach europejskich - brodzenie uważane było za niegodne dżentelmena. Taplanie się w wodzie, niejako zarezerwowane było dla pospólstwa, wyławiającego drobne ryby i raki oraz ptactwa brodzącego (czapli).
Na Pomorzu, muszkarze w początkowym okresie również łowili z brzegu, głównie tam, gdzie dostęp do rzeki nie był utrudniony. Muszkarze austryjaccy, niemieccy, łowiący w wodach podgórskich, chcąc dokładniej spenetrować łowiska, brodzili używając do tego celu natłuszczonych wysokich kamaszy, tzw. pappenheimerów, i grubych, wełnianych podkolanówek typu „water proof”, które jednak po czasie przemakały. Buty skórzane po nasączeniu wodą nie zapewniały dostatecznej przyczepności do śliskiego, kamienistego podłoża i wielu wędkarzy, bojąc się upadków, rezygnowało z ich użycia – inni podpierali się laskami lub kijami.
Przełomem okazało się opanowanie przez amerykanów technologii wulkanizacji kauczuku. Jednak pierwsze gumowe buty wędkarskie były i drogie i nietrwałe, dlatego nie od razu znalazły się w powszechnym użyciu. Stosowane były także znacznie tańsze pończochy gumowe, na które nakładano lekkie trzewiki przepuszczające wodę.
Udoskonalenie technologii w przemyśle gumowym, w pierwszej połowie XX wieku, wpłynęło korzystnie na trwałość butów gumowych oraz na spadek ich ceny.
Dzisiaj w długie buty gumowe - wodery lub spodnie zaopatrzony jest każdy muszkarz.
Najnowsze materiały: neopren, goretex, pozwalają wędkarzom brodzić niemal wszędzie i o każdej porze roku.
Konieczność brodzenia, w pewnej mierze, wymusiła powszechnie dziś stosowana metoda połowu ryb na dolną nimfę. Sucha, mokra mucha i streamer nie wymagają takiej konieczności, a przynajmniej nie na wszystkich łowiskach Pomorza.
W rzekach większych, głębszych, powszechne brodzenie nie wpływa aż tak bardzo negatywnie na „wyściółkę” dna, jako że część wędkarzy przemieszcza się wzdłuż brzegów.
W rzekach mniejszych, niezbyt głębokich, „przemarsz” środkiem koryta „plutonu” lub „kompanii” muszkarzy w ciągu krótkiego okresu (np. zawody), stanowi poważne zagrożenie dla podłoża i rzeźby dna.
Misternie ukształtowana przez prąd wody struktura dna: wszelkie muldy, uskoki, żwirowe języki oraz odsypane osady piasku i mułu są przez brodzących rozdeptywane, a następnie wypłukiwane i przemieszczane przez nurt rzeki. Podobnie dzieje się z częścią roślinności zanurzonej, wśród której ryby żerują i znajdują schronienie. Chodzenie środkiem rzeki za pstrągiem w kwietniu może spowodować dewastację lipieniowych gniazd tarłowych, natomiast jesienią należy się liczyć z uszkodzeniem gniazd troci i pstrągów potokowych.
Oczywistym natomiast gwałtem na przyrodzie jest brodzenie w małych strugach i dopływach, mających w wielu miejscach zaledwie 2-4 metry szerokości, w których każdy dołek czy głęboczek, przy odrobinie inwencji i chęci, można bez problemu obłowić z brzegu. Małe rzeczki są miniaturowymi kopiami większych rzek – wszystko jest w nich odpowiednio mniejsze, delikatniejsze, bardziej kruche, podatniejsze na zniszczenie, także przez kłusowników. Takie rzeczki posiadają liczne tarliska, dorasta w nich wylęg i narybek. W małych ciekach, ryby mają znacznie mniej przestrzeni do życia i dogodnych kryjówek. Każda forma naruszenia struktury koryta oraz zniekształcenie dna jest brutalną ingerencją w rewiry, w których bytują ryby.
Przejście brodzącego wędkarza przez znaczny odcinek w małej rzeczułce skazuje na niepowodzenie wędkarza idącego za nim – spłoszone pstrągi potokowe i tęczowe przez długi czas nie będą żerować, pozostając w ukryciu.
Aby być dobrym, „kompletnym” muszkarzem nie wystarczy kręcić podstawowe muchy i sprawnie operować wędziskiem – nieodzowna jest także wyobraźnia i ogólnie mówiąc szacunek i zrozumienie odwiecznych praw natury.
Zanim zdecydujemy się wejść, uzbrojeni w nimfowy zestaw, na środek żwirowej rynny, płani lub głęboczka, zastanówmy się, czy jest to konieczne. Może wystarczy przejść na drugą stronę i obłowić je z brzegu, albo zastosować inną metodę (technikę) podania much. Na zdecydowanej większości łowisk nie obowiązują zakazy brodzenia, więc tę kwestię i wątpliwości musimy za każdym razem rozstrzygać zgodnie z naszym wędkarskim sumieniem, umiejętnością „czytania” wody i rozumienia przyrody.
Lepiej wydeptywać wędkarskie ścieżki wzdłuż rzeczek, na ich brzegach, niż na ich
dnie.
Robert Tracz
Po latach ponownie odżyła dyskusja, czy łowić i zabijać kelty troci oraz łososi. Mają rację Koledzy kwestionujący pogoń wędkarzy za wychudzonymi i wycieńczonymi tarłem keltami troci. Nie jest to godny przeciwnik dla rasowego muszkarza czy spinningisty. Celem naszych wypraw, tak jak we wszystkich krajach europejskich, powinny być silne i waleczne ryby wstępujące. Myślę, że u podstaw obecnego nastawienia wędkarzy leży również wmawiana im od lat opinia, iż trocie po tarle i tak padną oraz, że pojemność tarlisk w rzekach Pomorza jest zbyt mała – ciekawe kto, kiedy i jak to zbadał lub zmierzył ? Myślę, że jest to opinia wygodna głównie dla tych, którzy odławiają masowo trocie w celach handlowych, w tym także, niestety, dla PZW. Według innych ocen 10 – 40 % troci, a czasem i więcej (zdania są podzielone), spływa po tarle do morza i powraca do rzek po raz drugi, a nawet trzeci, jako duże, silne ryby. I te osobniki są najcenniejsze dla wędkarzy, rybaków oraz dla ichtiologów. Duże, zdrowe ryby dają liczne i silne potomstwo. Na Słupi od Słupska do Krzyni jest znacznie więcej tarlisk (i czystrza woda), niż na odcinku od Ustki do Słupska, tyle że przez lata docierały tam, w wyniku przerzutów, śladowe ilości niezbyt wyrośniętych troci, w przedziale wagowym 1,5 – 2,5 kg. Większe dostawały w łeb i lądowały na sklepowych półkach lub u nadrzecznych handlarzy. Trzydzieści kilometrów pięknej wody było w zasadzie dla troci niedostępnych. Być może funkcjonująca od roku przepławka w Słupsku zmieni te niekorzystne proporcje. Ryby sobie poradzą, szczególnie jeśli nie będziemy im przeszkadzać podczas godów, a co najwyżej przypilnujemy tarlisk i udrożnimy do nich dostęp. Widać to, chociażby na przykładzie Redy, na której skorygowana przepławka jest wciąż daleka od ideału, niemniej jednak część troci ją pokonuje i wyciera się w pobliżu Wejherowa. Jeśli nawet ryb na danym odcinku będzie za dużo, to wytrą się najsilniejsze – zbudują największe gniazda. Może warto rozważyć przedłużenie okresu ochronnego (także dla pstrąga) do marca, a okres połowu troci wydłużyć do końca października? Trocie na Pomorzu trą się w końcu listopada, czasem później. Obecność wędkarzy nad rzekami w okresie przed tarłowym byłaby także pewną barierą dla kłusowników. Większość wędkarzy chętnie by się przestawiła na łowienie srebrniaków, pod warunkiem, że ryby na łowiskach będą, a z tym jest różnie. Dobrym przykładem jest tutaj tzw. afera na Łebie, gdzie spółka „Sandacz” od lat zagarnia do sieci niemal 100% troci wstępujących do rzeki. W Chocielewku zbudowano za olbrzymie pieniądze przepławkę - „dekorację”, jednak ryby do niej nie docierały. Łeba była rzeką trociową tylko z nazwy. Rybackimi i kłusowniczymi sieciami obstawiane są także przez cały rok ujścia innych rzek: Łupawy, Piaśnicy, Redy, Pasłęki… Istnieją stosowne przepisy zabraniające stawiania sieci w miejscach migracji ryb (min. 200 m od ujścia rzeki, także na jeziorach przymorskich), tylko że nikt tego nie przestrzega i nie egzekwuje. Trzeba mieć wiele wędkarskiego szczęścia aby trafić na srebrniaka, jeśli się nie mieszka nad rzeką. Mnie to szczęście spotkało zaledwie kilka razy, a chodzę za trocią ponad dwadzieścia lat. Przed laty uczestniczyłem w inauguracji sezonu łososiowego nad Gaulą w Norwegii. Sezon trwa tam tylko trzy miesiące, od czerwca do sierpnia, i w tym okresie łowi się, rzecz jasna, tylko ryby wstępujące. Początek sezonu jest dla tysięcy wędkarzy, miejscowych i zagranicznych, prawdziwym świętem. O północy (białe noce) w niebo strzelają race i korki szampanów chłodzonych w rzece. Panuje nastrój radości, podniecenia i życzliwości. Po wspólnych toastach i życzeniach, wędkarze rozjeżdżają się na swoje stanowiska - zaczyna się wielkie narodowe wędkowanie. Każdy z wędkarzy ma swój przydzielony wykupioną licencją sektor i nikt nikomu nie przeszkadza. Inaugurację zaszczyca obecnością członek rodziny królewskiej i telewizja państwowa. Po fecie butelki po szampanie i puszki po piwie są skrupulatnie zbierane. Gdy padną duże ryby, cieszą się wszyscy, bo znaczy to, że łososie weszły do rzeki, reagują na przynęty i szanse na ich złowienie mają wszyscy. Sukcesów życzy się szczególnie wędkarzom – turystom, którzy zostawiają w tym kraju niemałe pieniądze. Jeśli nie złowią ryby, być może w następnym sezonie nie przyjadą. Tyle że Norwegia, w przeciwieństwie do Polski jest bogatym, cywilizowanym, europejskim krajem. Jest krajem normalnym, którego mieszkańcy mają bzika na punkcie ochrony przyrody, gdzie ryby bez przeszkód docierają na tarliska, a gospodarka łososiowa jest z założenia pro wędkarska. Etyka i kultura wędkarzy skandynawskich jest wysoka, bo wysoka jest kultura codzienna, jasno określone normy i zasady postępowań, a prawo nie daje się naginać. Wędkarstwo jest zdrowe, bo zdrowe jest państwo. W naszym zapyziałym kraju część obywateli-wędkarzy wciąż jeździ po ryby, a nie na ryby – patrz zdjęcia facetów na lodzie i sterty zmrożonych płoteczek i okonków wielkości dłoni i mniejszych. Później się dziwią i złorzeczą, że w wodach nie ma dorodnych garbusów. Jakże często ci, którzy mają chronić nasze wody i świecić przykładem, sami są na bakier z etyką i przepisami. W tak zwanej aferze słupskiej, w mieszkaniach pracowników zatrudnionych przy odłowach troci, znaleziono ryby przygotowane do wędzenia i sprzedaży. W ubiegłym roku koledzy z Klubu „Pstrąg” w Gdańsku zatrzymali nad Wierzycą i Radunią dwóch wędkarzy łowiących na robaki niewymiarowe pstrążki. Jeden z nich okazał się prezesem Koła. Obydwaj mieli Złote Odznaki PZW! Skończyło się na naganach, o ile mi wiadomo, a przecież faceci powinni w zębach odnieść swoje odznaki tam, gdzie je otrzymali i honorowo zrezygnować ze swoich funkcji…tylko, że honor trzeba mieć. Przykłady można mnożyć. Ryba psuje się od głowy… Można odnieść wrażenie, że dla chamstwa, pazerności i złodziejstwa istnieje w naszym kraju ciche przyzwolenie. Ostatnio nad pstrągowymi ciekami Pomorza panoszą się ekipy kolesi z plecakowymi agregatami prądotwórczymi wybijając wszystko co ma skrzela i jakoś nikt tego zagrożenia nie zauważa, chociaż wędkarze alarmują. W wielu regionach kraju, typowym wędkarzem wciąż jest i zapewne długo jeszcze będzie, mięsiarz, cwaniak i gumofilc z „ziarkiem”. Obawiam się, że nawet nasze wejście do Unii Europejskiej niewiele zmieni (przynajmniej nieprędko), bo przecież wciągniemy do niej za sobą cały ten prowincjonalny ogon: armię niekompetentnych działaczy-kolesi, skorumpowanych urzędasów, polityków, pseudowędkarzy, kłusoli oraz poprzegradzane rzeki z dziesiątkami tuczarni ryb, które zasyfiają trociowe i lipieniowi wody.
Robert Tracz
Od lat fascynuje mnie Wieprza. Pewnie dlatego, że przed laty łowiłem tam na streamery kilogramowe, a czasem większe, potokowce i nie tylko… Któregoś kwietniowego dnia, na niepozornego streamerka, wykonanego z „mallarda”, siadła piękna, wysrebrzona troć. Zafundowała mi pół godziny niezapomnianych emocji. Po latach, rzeka wciąż zachowała swoją naturalną urodę. Po okresie „śmierci klinicznej” - zrzuty z garbarni w Kępicach, brak drożności i kłusownictwo – wyraźnie się odradza. Świadczą o tym, chociażby, licznie żerujące wieczorami powierzchniowo ryby. Wprawdzie dzisiaj raczej trudno o komplet dużych pstrągów, czy lipieni, jednak takie pod czterdzieści centymetrów już się trafiają. Można również liczyć na troć, która dociera pod zaporę w Kępicach.
Wiosną, gdy rzeka jest wolna od zielska, warto obławiać co ciekawsze miejsca streamerem – wszelkie zwężenia nurtu, zakola, okolice zawalisk i podmytych burt.
Używam sznura z tonącą, trzymetrową końcówką, a przy wyższej wodzie dokładam
Maksymalnie jednometrowy „dopalacz” z lead corem. Nieduże streamery imitujące narybek staram się prowadzić wolno i arytmicznie. Żyłka od 0,22 do 0,25 mm.
Podczas wyrójki jętki majowej sięgam po jej imitacje. W tym czasie, gdy trafimy na „ten dzień” (szczególnie korzystne są zachmurzenia, deszcz i mżawka), możemy zlokalizować dorodnego potokowa, bądź „kardynała”. W okresach silnego nasłonecznienia trudno liczyć na wyjścia większych ryb – szanse trzeba odłożyć na wieczór.
Jesień nad Wieprzą to czas chodzenia za lipieniem z suchą muchą, która daje najwięcej satysfakcji.
Sporo emocji przynosi podchodzenie lipieni na cofkach, gdzie nurt i wiatr nanoszą większe ilości owadów (szarych jęteczek) a ryby zbierają je, niczym z talerza, niekiedy tuż pod brzegiem. Czysta woda zwiększa ostrożność lipieni i wcale niełatwo je zwieść, nawet doskonałą imitacją owada. Niewłaściwe podanie muchy – chlapnięcie sznura, czy zabrużdżenie wody, przerywa na pewien czas żerowanie. Warto kryć się wśród traw i krzewów, przyklęknąć w pewnej odległości od brzegu. Istotne jest, by na spokojnej wodzie stosować cienkie przypony – 0,10-0,12 mm, a muchę kłaść delikatnie, przed żerującymi rybami – powinna napłynąć na ich stanowiska, unoszona lekkim prądem
wody.
Robert Tracz
Jest taki okres w życiu studenta, kiedy wszystkiego się odechciewa. Zdarza się on dwa razy w roku. To właśnie wtedy często wypowiadamy słynne słowa: ,,Boże, żeby nam się tak chciało jak nam się nie chce"! Tym okresem jest sesja egzaminacyjna. Zarówno zimowa, jak i ta letnia, jest tak samo uciążliwa. Szczególnie ciężko jest wtedy osobom, które mają pewne zainteresowania związane z terminami trwania sesji. Narciarze cierpią zimą, latem pasjonaci jazdy na rowerze lub kopania piłki. Równie ciężko mają wędkarze muchowi. Zimą w pełni rozpoczęty jest sezon pstrągowy i trociowy, natomiast na czerwiec przypada okres rojenia się jętki majowej. I gdzie tu w tym wszystkim znaleźć czas na naukę? Na to pytanie niestety musimy sobie wszyscy sami odpowiedzieć.
To było wiele lat temu. Sesja zimowa dłużyła się i dłużyła. Nie żebym miał problemy. O, tak po prostu. Co rusz dochodziły do mnie wiadomości o złowionych pstrągach, o zerwanych trociach i łososiach. Wszystkie te wieści dobijały mnie jeszcze bardziej. Czułem jak uchodzi ze mnie powietrze. Jedynym pocieszeniem była myśl, że jest nas więcej, nie tylko ja się borykam z takimi problemami.
Zbawieniem był dla mnie telefon od Mateusza. Jak zwykle połowił i to ile. Mów mi tak więcej. Dobij jak komara. Rozmowa dłużyła się i dłużyła. Wysłuchiwanie o tym jak wziął, jakie kręcił młynki, na ile grotów był zapięty powoli mnie nudziło, lecz nagle padła propozycja wyjazdu na ryby. Ooo. Od razu zrobiło się lepiej na sercu. Po dłuższej konwersacji stanęło na górnej Słupi. Nigdy jeszcze tam nie byliśmy i warto spróbować. Jeszcze tylko dogranie autobusów i jesteśmy umówieni. ,,To do poniedziałku" - na tym rozmowa się skończyła. Oczywiście miałem problemy z zaśnięciem. Bo jak tu spać kiedy pstrągi czekają.
Następnego dnia już od południa zacząłem się pakować. Powróciło we mnie to podniecenie związane z każdym wyjazdem na ryby. Jeszcze tylko nakręcić parę streamerków i byłem gotowy. Reszta niedzieli dłużyła się bardzo, aż za bardzo, gdyż po raz piąty sprawdzałem, czy wszystko spakowałem. Tak jak poprzedniego wieczoru - nie mogłem zasnąć.
Gdy wstałem rano, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zadyma. Ulicy nie było widać. Po dziesięciu minutach czekania na przystanku wyglądałem jak bałwan. Nawet kierowca PKS spojrzał na mnie krzywym okiem. Naszą metą było Sulęczyno. Kiedyś przejeżdżałem przez tą wieś, ale do końca nie wiedziałem gdzie mamy wysiąść. Miałem w pamięci słaby obraz miejscowości, więc by zapobiec pomyłce poprosiliśmy kierowcę by nam powiedział, gdy dojedziemy na miejsce.
W autobusie rozmawialiśmy oczywiście na jeden temat. PSTRĄGI. Opowieści Mateusza z wyjazdów na ryby były bardzo budujące. W pewnym momencie zauważyłem znane zabudowania. ,,OK, to tutaj, wysiadamy."
Autobus zniknął pod osłoną gęsto padającego śniegu. Szybko ubraliśmy się w neopreny, przygotowaliśmy przypony i tylko Mateusz wspomniał by sprawdzić powrotny autobus. I tu nastąpił szok. To nie ta wieś. Na rozkładzie jazdy widniał napis Klukowa Huta. Makabra. W sklepie dowiedzieliśmy się, że do Sulęczyna jest jeszcze dobre 10 km, a następny autobus za półtorej godziny. Tego nam tylko brakowało. W tym momencie miałem przed oczami kierowcę PKS, którego miałem chęć udusić. Mówi się trudno. Nie pozostało nam nic innego jak tylko iść. Droga dłużyła się, a śnieg padał coraz bardziej. Próby zabrania się ,,na stopa" skończyły się niepowodzeniem. Z resztą nie dziwiliśmy się ludziom. Kto by chciał zabrać dwa ,,stwory" w obcisłych gaciach, w środku lasu.
W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie dość. Korzystając z wiaty autobusowej postanowiliśmy poczekać do następnego ,,dyliżansu". Jechał za 20 minut, więc zjedliśmy śniadanie i napiliśmy się ciepłej herbaty.
Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce było po 10. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji, ale nie będę się na ten temat rozpisywał. Słupia w górnym biegu ma zarówno cechy rzeki uregulowanej, jak i dzikiej. Jej szerokość wynosi od 3 do 5 metrów, czasem, na płytkich odcinkach, jest szerzej rozlana. Jest ,,gęsto" poprzegradzana licznymi progami, za którymi nurt wymył spore jamki, gdzie mogą stać ,,pstrąguty". Dno jest pokryte żwirem i piaskiem. Często w nurcie leżą spore kamienie.
Przed wyjazdem przejrzałem wszystkie znane mi opisy tego odcinka rzeki, lecz nie dawały one pełnego obrazu jej piękna. Nurt to przyspieszał, to zwalniał. Byłem wręcz oczarowany tą wodą, a syberyjskie warunki stawiały przysłowiową ,,kropkę nad i".
Woda w rzece była krystalicznie czysta. Na koniec przyponu zawiązałem ślajzura z jasnoszarego królika z tułowiem w kolorze miodu nazywanego przeze mnie ,,Kazikiem"- nie pytajcie mnie dlaczego akurat tak, bo nie wiem. Po prostu ,,Kazik" i już. Na początek wybrałem prosty odcinek rzeki z wolną wodą, a Mateusz obławiał swoim ,,witalisem" jamkę pod krzakami poniżej. Szybkie zamoczenie główki z sarny i do roboty. Rzeka nie jest głęboka, więc używałem linki w trzecim stopniu tonięcia.
Obławialiśmy kolejne wspaniałe miejsca, lecz nawet rybiego ogona nie widzieliśmy. Doszło nawet do tego, że zdjąłem cudownego ,,Kazika" i zawiązałem inną muchę, ale efekt był mizerny. Mimo to humory nam dopisywały, gdyż nie ma lepszej formy wypoczynku po egzaminach, jak wędkowanie w dobrym towarzystwie.
W pewnym momencie doszliśmy do miejsca, gdzie z głównym korytem rzeki łączy się odnoga ciągnąca się spod dopiero co budowanej MEW. Miejsce było podobne do innych, jakie dzisiejszego dnia obłowiliśmy i nic nie zapowiadało wielkich emocji. Nawet nasze podejście do wody nie było w iście indiańskim wykonaniu. A jednak. Mateusz wykonał rzut pod przeciwny brzeg i na skraju szybkiej i wolnej wody nastąpiło uderzenie. JESST! Szybko spoglądam na Mateusza a następnie na rzekę. W tym momencie naszym oczom ukazał się piękny potokowiec, który przewrócił się na powierzchni wody. Miał dobre 55 cm, mlecznożółty brzuch i był bardzo gruby. Obojgu nam ugięły się nogi. Niestety po krótkim, ale bardzo emocjonującym holu, pstrąg się wypiął. Chciało nam się krzyczeć: ,,DLACZEGO?!". Nie taki miał być finał tej potyczki. Musieliśmy usiąść na chwilę, by ochłonąć. Gdy emocje opadły, postanowiliśmy sobie, że wrócimy po niego za kilka dni. Do końca dnia wspominaliśmy każdą sekundę holu, każdy odjazd ryby. Akcja z holowaniem pstrąga rozpaliła nasze nadzieje na cały dzień. Nawet, gdy wracaliśmy wieczorem autobusem z wyprawy, to w obmarzniętych szybach nadal miałem przed oczami obraz pięknej ryby. Nie inaczej jest dziś, kiedy siedzę przed komputerem i piszę ten tekst.
Wiele razy wędkowaliśmy na tym odcinku, nie tylko zimą, również latem, lecz nikt z nas tego pstrąga nie złowił. Z każdym wyjazdem oglądając coraz to świeższe opakowania po robakach, nie mogliśmy się nadziwić, jak taki okaz mógł przetrwać w wodzie tak mocno nawiedzanej przez kłusowników. Widać natura ma swoje tajne metody na przetrwanie.
Adam Lejk