Tak wyglądali klubowi "ojcowie założyciele" na pierwszych muchowych zawodach "Pstrąga"...

Mała galeria historyczna "Pstrąga"...

Historia Klubu „Pstrąg”

Historia Klubu „Pstrąg" rozpoczęła się pewnego ciepłego kwietniowego poranka 1985 roku. Wraz z Arturem Banachowskim pojechaliśmy tego dnia nad Mątawę na pstrągi. Niewielu już pamięta, ale był to okres stanu wojennego i benzyna była na wagę złota. Dlatego też pociągi w tamtym czasie cieszyły się olbrzymim powodzeniem. Aby dotrzeć nad Mątawę należało wstać wczesnym rankiem, a następnie wsiąść do pociągu o 6.00 do Warlubia. W Warlubiu po trzech godzinach podróży należało wysiąść z pociągu i torami kolejowymi po blisko półtoragodzinnym spacerze dotrzeć do rzeki. Czasu, więc było mnóstwo tak w czasie podróży jak i wędrówki na różne wędkarskie tematy. Łowiliśmy tego dnia pstrągi na spininig, ale rezultaty były mizerne. Widzieliśmy jednak kilka wyjść do suchej muchy. Oczywiście nasza wyobraźnia wędkarska natychmiast podsunęła nam wytłumaczenie, że pstrągi zbierają muchę i mają w nosie nasze Meppsy. Nie pamiętam już czy złowiliśmy tego dnia wymiarową rybę, ale widok żerujących pstrągów zapłodnił naszą wyobraźnię. W drodze powrotnej do stacji kolejowej rozmawialiśmy wyłącznie o nauczeniu się łowienia na muchę. Łatwo było mówić o nauce, ale trudniej znaleźć kogoś, kto w tamtym czasie łowił w ten sposób. Muszkarze w okręgu gdańskim chodzili w glorii osób wtajemniczonych w arkana jak to się wówczas uważało najbardziej sportowej, elitarnej i trudnej metody połowu. O ile sprzęt gruntowy lub spinningowy od czasu do czasu można było „zdobyć” w nielicznych i słabo zaopatrzonych sklepach wędkarskich o tyle muchówki i linki bywały raz na kilka lat. Jedyną szansą było poproszenie kogoś, kto wyjeżdżał do NRD o „przemycenie” muchówki Germina lub zamówienie klejonki za horrendalne pieniądze w Krakowie. Jedynym znanym mi wówczas muszkarzem był Edward Kozak z Koła Wędkarskiego Gdynia Miasto. Od czasu do czasu jego nazwisko pojawiało się na łamach „Wiadomości Wędkarskich”, co było dla nas równoznaczne z uznaniem go za eksperta i wyrocznię w sprawach muszkarstwa. Postanowiłem odwiedzić to koło, licząc, że uda mi się namówić go na wspólną wyprawę na ryby i naukę muszkarstwa. Pan Edward, którego ledwo dostrzegłem w oparach dymu tytoniowego spowijającego salę, poganiany przez amatorów kart wyraził zdawkowe zainteresowanie moją propozycją. Nie miałem ochoty czatować na niego w czasie następnych wizyt tym bardziej, że stężenie w nikotyny w powietrzu można było chyba uznać za rekord Guinessa. Pomyślałem sobie, że skoro ja mam takie kłopoty ze znalezieniem mentora i nauczyciela to może są i inni, którzy mają podobne problemy, a na dodatek zamiast przesiadywać w dusznych salkach kół wędkarskich woleliby porozmawiać o muszkarstwie. Przyznam się szczerze, że liczyłem wówczas, że może los się okaże łaskawy i któryś z kolegów będzie chciał nauczyć mnie muszkarstwa. Tak, więc chęć znalezienia nauczyciela stała się powodem, dla którego zacząłem myśleć o zorganizowaniu Klubu Muchowego. Zupełnie nie wiedziałem, od czego należy zacząć. W „Wiadomościach Wędkarskich” przeczytałem, że powstał Klub Wędkarski bodajże w Legnicy. Zadzwoniłem do redakcji pisma i uzyskałem adres i telefon jednego z założycieli. Napisałem do niego obszerny list prosząc o przysłanie materiałów na temat Klubu i statutu. W międzyczasie odwiedziłem Zarząd Okręgu w Gdańsku starając się zainteresować kogoś tym pomysłem. Los się do mnie uśmiechnął, gdyż zostałem odesłany do vice prezesa do spraw sportu i młodzieży nieodżałowanego Edwarda Goncarzewicza. Z perspektywy czasu myślę, że trudno było o szczęśliwszy przypadek, gdyż był on jedyną osobą, która w tamtym czasie mogła podjąć ryzyko udzielenia poparcia nowej idei. Nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta, ale w owym okresie wszelkie spotkania były piętnowane przez władze i należało mieć na nie zgodę. Tak, więc i spotkania członków Klubu „Pstrąg” mogły budzić podejrzenia o działalność konspiracyjną, co nie było wcale pomysłem wydumanym w świetle naszych późniejszych doświadczeń, o czym jednak w dalszej treści. Gdyby nie zaufanie, którym nas obdarzył pan Edward Goncarzewicz nie wiem czy Klub powstałby w 1985 roku. W międzyczasie otrzymałem od kolegów z Legnicy materiały, o które zwróciłem się oraz wyciąg z uchwały Prezydium Zarządu Głównego PZW z 26.10.1981 roku stanowiącej podstawę prawną dla tworzenia Klubów Wędkarskich i Sekcji Zainteresowań przy Kołach Wędkarskich. Od początku musiałem toczyć batalię by nadać Klubowi charakter organizacji skupiającej członków różnych Kół. Brak zrozumienia dla formuły Klubu Wędkarskiego zaowocował pomysłem wcielenia nas do Koła Wędkarskiego przy Politechnice Gdańskiej. Na całe szczęście poparcie ze strony wspomnianego pana Edwarda Goncarzewicza sprawiły, że zgodzono się na powstanie Klubu jako autonomicznej organizacji przy Kole PZW„Przymorze”. Należy w tym miejscu wyjaśnić, że prezesem Koła PZW „Przymorze” był właśnie pan Edward Goncarzewicz. Po przebrnięciu przez sprawy formalne mogłem nareszcie sprawdzić czy Klub Muchowy jest tylko moim urojeniem czy spotka się z zainteresowaniem ze strony innych wędkarzy. Zamieściłem ogłoszenie w „Dzienniku Bałtyckim” o spotkaniu założycielskim w siedzibie Koła PZW „Przymorze” w dniu 19 maja i z niecierpliwością czekałem na ten dzień. Pamiętam, że była to chłodna niedziela. Na stacji kolejki podmiejskiej uwagę moją zwróciły tłumy kierujące się do Hali „Olivii” na wystawę tulipanów. Trudno było o bardziej niekorzystny zbieg okoliczności. Wybór między rodzinnym zwiedzaniem wystawy kwiatów a spotkaniem organizacyjnym Klubu nie mógł pozostawiać żadnych wątpliwości, co do wyniku. Na sali, w której miało odbyć się zebranie siedziało 4 wędkarzy w tej liczbie Artur Banachowski i Edward Goncarzewicz. W tym miejscu należą się czytelnikowi wyjaśnienia, dlaczego liczba członków założycieli była tak istotna. Otóż zgodnie z wyżej wspomnianą uchwałą do założenia Klubu niezbędnych było 15 członków PZW. Im bliżej było godziny 11.00 na którą wyznaczone było spotkanie tym czarniejsza rozpacz mnie ogarniała. Wiedziałem, że drugiej szansy nie będzie i pomysł Klubu uznany może zostać za nieatrakcyjny. Prezes Goncarzewicz dodawał mi otuchy i pamiętam jak kilka minut przed 11.00 powiedział „ Panie Tomku proszę się nie martwić. Jak zabraknie Panu piętnastego założyciela zapiszę się do Klubu. Nie łowię wprawdzie na muchę, ale bardzo bym chciał, aby się Panu udało”. O godzinie jedenastej w drzwiach stanął piętnasty uczestnik zebrania. Odetchnąłem z ulgą. Wbrew moimi wcześniejszym obawom nikt nie kwestionował potrzeby powołania Klubu, a dyskusja ograniczyła się do podsuwania pomysłów dotyczących następnych kroków. Po kilkugodzinnym spotkaniu i wymienieniu adresów rozeszliśmy się ze świadomością, że poznaliśmy kolegów, z którymi można wymienić się doświadczeniami lub wybrać się na wspólną wędkarską wyprawę. Zgodnie z ustaleniami z panem Goncarzewiczem spotkania miały odbywać się w siedzibie Koła. Pierwsze spotkania poświęcone były sprawom organizacyjnym. Przychodziło na nie coraz więcej muszkarzy lub wędkarzy pragnących nauczyć się łowienia na muchę. Na spotkanie sierpniowe przyszło około 45 osób. I w tym momencie nastąpiła katastrofa. Gdy przyszliśmy na spotkanie we wrześniu okazało się, że bez uprzedzenia wypowiedziano nam salę tłumacząc to uciążliwością spotkań oraz nie partycypowaniem w kosztach wynajmu pomieszczenia. To spotkanie odbyło się na ławkach przed Domem Społecznym, w którym mieściło się Koło Wędkarskie „Przymorze”. Natychmiast po spotkaniu zadzwoniłem do pana Goncarzewicza prosząc o wyjaśnienie całej sprawy i pomoc. Okazało się, że Koło wynajmuję tylko tą jedną salę, w której odbywały się dodatkowo spotkania Klubu i nie ma możliwości prowadzenia statutowej działalności organizacyjnej. Ustaliliśmy, że Klub będzie pokrywał koszty małej salki obok wejścia i do niej zostaną przeniesione nasze spotkania. „Kaperowaniem” przyszłych członków Klubu zajmowali się wszyscy i wykorzystywali ku temu każdą okazję. Wracając kiedyś „Maluchem” czyli Fiatem 126 w towarzystwie Artura Banachowskiego i Andrzeja Wójcika znad Słupi zobaczyliśmy samotnego muszkarza idącego szybkim marszem z Parchowa do głównej drogi, przy której był przystanek PKS. Miał jeszcze do pokonania około 3 kilometrów a do zmierzchu pozostało niewiele. Spojrzałem na kolegów, ale trudno sobie było wyobrazić by ktokolwiek mógł się jeszcze zmieścić. Artur trzymał plecak przed sobą zaś Andrzej cisnął się na tylnim siedzeniu między plecakami, śpiworami i namiotem. W najbardziej komfortowej sytuacji byłem ja jako kierowca. Minęliśmy wędkarza i po paruset metrach Artur powiedział „Znam go. To Robert Tracz - świetny muszkarz a na dodatek plastyk. Mógłby nam pomóc przy tablicy ogłoszeń.” Natychmiast zatrzymałem samochód i zawróciliśmy. Droga powrotna była zapewne niezapomnianym doświadczeniem dla moich współtowarzyszy. Robert od tamtego dnia jest aktywnym członkiem naszego klubu, bez którego jego historia byłaby uboższa. Jedną z najbardziej spektakularnych inicjatyw Klubu była wystawa rysunku wędkarskiego w siedzibie Zarządu Okręgu PZW w Gdańsku. Zwróciłem się do wielu rysowników publikujących rysunki o tematyce wędkarskiej. Prawie wszyscy nadesłali swoje prace na wystawę. W ostatnim momencie dowiedziałem się, że bez zgody cenzora wystawy nawet o tak niewinnej tematyce nie można otworzyć. Była niedziela rano do otwarcia wystawy pozostały dwie godziny a ja rozpocząłem poszukiwanie cenzora. Na całe szczęście jeden z cenzorów pełnił dyżur a że na Rajską miał 5 minut zgodził się na spacer i ocenzurowanie wystawę. Ani tematyka ani rysunki nie wzbudziły jego zastrzeżeń i wystawa została otwarta punktualnie o 11.00. Klub podobnie jak i inne inicjatywy społeczne cieszył się zainteresowaniem Służby Bezpieczeństwa. Do Klubu należeli koledzy różnych profesji, opcji politycznych czy przekonań. Spory ideologiczne o ile zdarzały się miały charakter koleżeńskich docinków. Szanowaliśmy zawsze swoją odrębność, co było istotną wartością zwłaszcza w tak trudnym dla wszystkich okresie. Tym większe było moje zdumienie, gdy podszedł do mnie jeden z naszych członków Marek Lesiński - więzień polityczny ze Stzebielinka. Opowiedział mi o swoim spotkaniu ze Służbą Bezpieczeństwa w czasie, którego usłyszał, że doskonale orientują się w działalności Klubu „Pstrąg” gdyż mają w nim zaufanego człowieka. Byłem tak skonfundowany tą informacją, że przez kilka następnych tygodni przypatrywałem się bacznie naszym członkom próbując odgadnąć, który z nich donosi na pozostałych. Każdy sygnał nawet niewinny budził moje podejrzenie. Doszło do tego, że widząc zdjęcie z tłumienia manifestacji politycznej na ścianie pokoju jednego z moich kolegów zacząłem dociekać skąd takie zdjęcie ma i czy afiszując się z nim nie jest przez to podejrzany. Na całe szczęście okres paranoi nie trwał długo. Mając do wyboru podejrzewać wszystkich lub założyć, że gdyby była to prawda to na pewno funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa nie pochwaliłby się i zdekonspirował swój kontakt puściliśmy jego słowa w niepamięć. Chcieliśmy po prostu wierzyć naszym kolegom. Nie napisałem o pierwszym kursie muchowym, wyprawach autokarami na ryby, obozach nad rybnym i czystym Sanem i wielu innych inicjatywach i pomysłach. Nie napisałem też o naszych kolegach, z których część rozpierzchła się po świecie. Zbyt wiele z każdym z nich związanych jest wspomnień zabawnych a czasami smutnych by je zawrzeć w tym krótkim tekście. Z perspektywy tych wielu lat myślę, że mylą się wszyscy Ci, którzy myślą, że są potrzebni Klubowi, bo jest dokładnie na odwrót. To Klub jest nam potrzebny a bez niego i wędkarstwa nasze życie byłoby uboższe. Tak wiec wszystko zaczęło się 15 lat temu w ciepły kwietniowy poranek...

Tomasz Leroch