Relacja z Wyprawy
Dziennik podróży...

20 czerwca 2006 r.

Pobudka przed piątą. Dopakowanie drobiazgów, map. Sasket przyjeżdża punktualnie. Pożegnania. Potem ostatnie wizyty, ostatnie sprawy - Tczew, Gietrzwałd, Olsztyn. Jedziemy dalej do granicy, wszystko idzie zgodnie z planem. Chcemy przekroczyć granicę w Ogrodnikach, ale przejeżdżamy bardziej na południe, co wychodzi dopiero w Mariampolu. Celnik litewski czepia się o tablicę rejestracyjną wozu powieszoną nad przednią szybą i mówi, że nie może przybić pieczątki, choć ta stoi przed nim. Norma. W Kownie - brak sensownego oznakowania, przez co krążymy po jakichś działkach, co jest dość sympatyczne, ale czasochłonne. Ostatecznie udaje nam się wyplątać z tego ze stratą 40 km i 1 godziny. Mają tu piękne rzeki. Stare miasta zapraszają swoją historią, trzeba tu jeszcze wrócić. Na granicy z Łotwą bez problemu - przejechaliśmy gładko. Na Łotwie osuszyli nas radarem - 66km/h przy ograniczeniu do 50km/h, efekt - 10$ w plecy. Zlepki kontrastów - postradzieckich miast, starych wsi, nowej zachodniej kultury. Przejechaliśmy 802 km i śpimy jak zabici na skoszonym polu, ciepło, spokojnie, urlop.

21 czerwca 2006 r.

Rano spotykamy pana z kosą, dziwne uczucie o poranku, ale wszystko jest OK. Jedziemy do granicy z Rosją w miarę gładko - 1,5 h. Tu zaczyna się koszmar papierów, ale na wszystko jesteśmy przygotowani. Ta granica, to jednak zawsze jest stres. Chwila odpoczynku i kilkaset kilometrów drogą M9, kto nie przejechał tych prostek po 100km z koleinami po osie, ten nie zrozumie. Po drodze natykamy się na przepiękną, na poły zburzoną cerkiew. O zachodzie słońca ruina robi niesamowite wrażenie - rosnące na dachu drzewa, latające w środku mrocznych naw jaskółki, jakiś strzęp fresku starego świętego, klimat. I już za chwilę wjeżdżamy do tętniącej życiem Moskwy, na ośmiopasmową obwodnicę i w prawo na Szeremietiewo 2. Przy Szeremietiewie znajdujemy parking za 140 rubli/1 dobę. Jutro lecimy dalej.

22 czerwca 2006 r.

Krążymy trochę po Moskwie - w korkach, pyle i upale. Zostawiamy auto na parkingu, przepakowujemy się. Od czegoś brudzimy rzeczy błękitną farbą, chyba było świeżo malowane, a to taki błękit, jak kolor mongolskiego owoo, pojawiają się skojarzenia. Jedziemy na lotnisko. Tu okazuje się, że nie wzięliśmy z auta paszportów - Filip robi dodatkowy kurs na parking, trochę nerwowo, bo czasu już mało. Do strefy tranzytowej można się dostać najwcześniej na 2 h do odlotu samolotu, wchodzimy. Za nadbagaż biorą 13 euro za kilogram, a wagi oszukują o minimum 5 kg, targuję się o 3 kg, ale 3000 rubli i tak trzeba zapłacić. Zdzierstwo. W strefie tranzytowej są Bolek z Arturem, wszystko gra - wylatujemy o czasie.

23 czerwca 2006 r.

Lądujemy rano w Ułan Bator. Z okien samolotu widać ciężkie chmury nad całą Mongolią, mam złe przeczucia dotyczące pogody. W samolocie zawieramy znajomość z Rosjaninem i Mongołem. Rosjanin leci do Ułan Bator kierować jakimś podejrzanym przedsiębiorstwem sieciowym, a Mongoł jest też uroczy - były ambasador w Watykanie, mówiący minimum czterema językami i wracający z Kuby z konferencji dotyczącej wielorybów. Podróże potrafią zadziwić. Na lotnisku są bagaże, jest Suchee, wszystko gra. Pogoda - kilkanaście stopni Celsjusza i popaduje. Jedziemy do kafejki internetowej wysłać ostatnie wieści, telefonujemy do domów, kupujemy jedzonko, potem krótkie spotkanie ze znajomym Bolka - Murunem w chińskiej restauracji - drogo i syf, poskubałem tylko ryżu - i dobrze - reszta się zatruła. W kantorze wymieniamy walutę po kursie 1172 tugriki za 1$, pakujemy się do UAZa u Suchee w garażu i wyjeżdżamy z Ułan Bator dopiero o 14.00 - przez to wieczorem nie dojeżdżamy do pierwszego celu podróży - Ogij-nuur.

24 czerwca 2006 r.

Śpimy nad Ogij-nuur. Rano próbujemy łowić z brzegu, ale wyniki są słabe - łowię tylko jednego szczupaka 51 cm w ciągu godziny - udajemy się więc po łódkę - stara krypa bez silnika - model ruski desant. Łowimy do wieczora - sporo ryb spada (w tym jedna duża). W sumie łowię 10 szczupaków 50-60 cm i jednego 85 cm, do tego płoć 30 cm zagryzła obrotówkę Meppsa nr 2 i wzięły cztery okonie 21, 21, 27 i 30 cm. Pod sam wieczór na jętce zaczęły żerować jazie. Robimy zupę rybną - po raz kolejny uczę się obierać okonia ze skóry. Widzimy zorzę polarną - coś niesamowitego. Zjawisko to chyba dość rzadko występuje na tej szerokości geograficznej. Dziś dzień ojca.

25 czerwca 2006 r.

Z Ogij-nuur jedziemy do Karakorum. Cieszę się, bo wreszcie udaje się sfotografować słynnego kamiennego żółwia - jedyną pozostałość w Mongolii po czasach jej świetności z XIII wieku. Jemy w obskurnej, drogiej knajpie. W Karakorum znajduję zakurzoną monetę - 1 kopiejkę - na szczęście. Droga wiedzie nas dalej przez step ku Cecerleg i dalej, aż do Tamiru. Tu mamy małą ucztę fotograficzną - widać bowiem podrywające się co chwilę z drogi drapieżne ptaki - orły, orłosępy i wiele innych. Nad Tamirem stoi żółty namiot - znak, że cywilizacja dociera również do tej zapadłej doliny, nie ma też jurt, które stały tu od zawsze o tej porze roku. Mongołowie uszli wyżej w góry, zaszyli się jeszcze bardziej - tam, gdzie jest spokój i lepsze pastwiska. Obóz rozkładamy w miejscu, które znam od lat, witam się z pochyłym modrzewiem, którego nazwałem drzewem hamakowym. Wieczorem łowimy na muchę. Udaje mi się złowić na suchą muchę lenoka 43 cm i lipienie 33, 38, 39, 43 i 35 cm, a Sasket łowi lipienia 52 cm! Jest super! Lata chruścik, woda w rzece jest czysta, stan wody - średni. Przy ognisku Suchee stwierdza, że Bolek jest szamanem i jest z tego kupa śmiechu, robi bowiem przy tym przekomiczną minę.

26 czerwca 2006 r.

Rano śpimy do oporu, potem muchówka w dłoń i na ryby. Woda w rzece jest większa niż zwykle, choć czysta. Ryb mało. Słabo biorą na suchą, na nimfę nie lepiej, pomimo tego, że roi się sporo owadów - jętek przeróżnej wielkości, chruścików i widelnic. Robię kilka zdjęć. Idąc w dół rzeki natykam się na pierwsze śmieci, w dolinie stoi tylko jedna jurta, jakoś tak smutno. Bolek z Filipem jadą w góry, żeby wziąć udział w szamaństwie nad Hoh-nuur. Po drodze Suchee upolował tarbagana, którego wieczorem jemy ze smakiem. Temperatura jest wiosenna, w nocy chłodno, w dzień 15-25 stopni Celsjusza, przechodzą burze. Jedną przeczekuję pod drzewem, jest czas na chwilę refleksji, przemyśleń głębokich - takich, do jakich zyskuje się potrzebną perspektywę tylko tak daleko. Burza szybko przechodzi, a ja udaję się na dalszy połów, aż do wielkiej skały w dole rzeki. Łowię na suchą muchę - nieśmiertelnego sierściaka i pomarańczowe i białe nimfy. Lenoki: 43, 46, 52, 44, 54, 55 i 53 cm oraz lipienie: 38, 44, 49, 42, 45, 47, 24, 42, 38, 37, 40, 35, 24, 26, 41, 41, 38, 43, 42, 24, 31, 40, 37, 37, 41, 35, 41, 46, 40 i 43 cm. To jest to. Późnym wieczorem wracam do obozu. Przy ognisku czeka Bor. Cieszy mnie spotkanie z tym twardym człowiekiem, żyjącym wciąż w zgodzie z tradycjami przodków. Wieczór przy ognisku i widok wieczornego Tamiru dodają mi sił.

27 czercwca 2006 r.

Wstajemy około południa, robię zupę z tarbagana, jemy ze smakiem. Suchee podwozi nas pod skałę w górze rzeki. Łowimy z Sasketem na muchę wracając do obozu (około 5 km). Woda jest czysta. Spora. Ryby są rozproszone, choć w dobrych wlewach łatwiej się je łowi. Pogoda dziwna, raczej chłodno, na zmianę słońce, chmury i krążące burze. Ryby prawie nie żerują na powierzchni wody, dlatego łowimy na nimfy. Kilka dużych ryb urywa muchy w nurcie. Ostatecznie łowię lenoki: 53, 50, 51, 50 i 41 cm oraz lipienie: 41, 48, 49, 36, 40, 26, 29, 26, 22, 39, 26, 24, 22, 31, 49, 26, 48, 31, 48, 40, 26, 40, 30, 36, 38, 36, 39, 40, 33, 35, 35, 39, 32, 36, 39, 41, 31 i 51,1 cm. Hurra! Wreszcie po tylu latach łowienia na muchę łowię lipienia - pięćdziesiątaka - super! Sesja zdjęciowa.

28 czerwca 2006 r.

Rano pakujemy obóz i jedziemy do jurty Bora, dajemy Cycge podarunki, rozdajemy dzieciom cukierki. Jemy sery, masło, pijemy sute-caj, jest kefir - pycha. Chwilę rozmawiamy, częstują tabaką, jest dobrze. Potem jedziemy wzdłuż dopływu Tamiru, aż do ujścia i dalej do mostu. Tankujemy. Po całym dniu jazdy docieramy do Czuluut-goł. Niestety ryby nie biorą. Decyduję się na dość ryzykowny (a raczej głupi) pomysł - wspiąć się po skałach i dotrzeć do miejsca dość ekstremalnie oddzielonego od reszty świata. Niestety nawet to nie przynosi rezultatu i łowię tylko jednego tajmienia 60 cm i lenoka 55 cm. Filip też łowi tajmienia 60 cm, ale za to spokojnie obławiając dostępne miejsca. Wracamy z połowów o 1 w nocy, jest pochmurno, ciepło, woda w rzece jest mała i mętnawa. Na brzegach rośnie sporo lilii złotogłów oraz oczywiście rabarbar i dzika cebula.

29 czerwca 2006 r.

Idziemy rano fotografować starodawne malunki na skałach kanionu Czuluutu. Te freski coraz bardziej niszczeją, smutny widok - przetrwały setki lat, a w ostatnim czasie tak wiele ich zanikło bezpowrotnie lub zostało zdewastowanych. Jedziemy do pobliskiej wioski - niestety nie mają w sklepie ani kompotów "Urbanek", ani chleba. Znajdujemy miejsce na kolejny obóz. Cześć namiotów staje nad samą rzeką, część wyżej w lepszym wędkarsko miejscu. Wieczorem idziemy na ryby w górę rzeki, łowię lenoki 62, 50 i 54 cm na woblera Salmo Whitefish łamanego 13 cm. Potem dopada nas burza i godzinę siedzimy pod skałą. Wieczorem Filip holuje tajmienia, ale spada mu z obrotówki, ja mam atak ryby na woblera, ale wielka paszcza nie trafia w przynętę pracującą szybko w nurcie. Potem schodzimy niżej i na wściekle pomarańczowego woblera Salmo Whitefish 13 cm łowię tajmienia 116 cm. Hol i podebranie Sasketa - super. Piękna ryba. Wracamy do obozu dopiero nad ranem.

30 czerwca 2006 r.

Śpimy długo po wycieńczającym nocnym wędkowaniu. Po południu oczywiście udajemy się na ryby. Pogoda idealna - jasna noc, księżycowa, pierwszy bierze tajmień 121 cm na woblera Salmo Whitefish 13 cm łamanego. Stał na bardzo płytkiej wodzie, przyklejony do brzegu, bardzo dziwne miejsce, jak na tajmienia. Wobler skasowany dokumentnie, ale ryba wyciągnięta - super! Potem w tym samym miejscu Filip łowi tajmienia 91 cm, który bierze pod samą szczytówką. Jesteśmy w pięknej okolicy - nabieramy wody z zimnego strumienia tryskającego spod płaskowyżu - jest lodowata i krystaliczna, o doskonałym smaku. W świetle latarki widzimy miętusa, którego chcę złapać ręką, ale się wyślizguje. I jeszcze jest przygoda z kamieniem, który robił w holu do końca za tajmienia, niezły ubaw. Ponoć po wyjęciu go z wody miałem obłędną minę. Na koniec obławiamy interesujące miejsce poniżej wlewu i na Whitefisha 18 cm doławiam tajmienia 95 cm. Jako przyłów wystąpiły tego dnia: lenok 59 cm i szczupak 54 cm. I gdzieś już pełznąc do obozu postanawiamy obrzucać ostatnie dobre miejsce. Jest kompletnie ciemno, chyba trzecia w nocy. I nagle Sasketowi bierze na Whitefisha 18 cm duża ryba, która zachowuje się zupełnie dziwacznie - po prostu podpływa pod nasze nogi i próbuje się w nie wbić. Cały hol polega na tym, żeby tajmień od nas odpłynął i zmęczył się gdzieś w nurcie, bo takiej ryby w pełni sił nie sposób podebrać. Szczęśliwie wszystko się udaje i wielki stwór o długości 133 cm ląduje na brzegu. Sesja zdjęciowa, reanimacja i ryba odpływa w czarny nurt. Powrót do namiotów o 4 rano.

1 lipca 2006 r.

Jedziemy w nowe miejsce. Po drodze stajemy w jurcie na poczęstunek. Kefir, sery, trochę wódki z osobliwego staromongolskiego naczynia, przyjazna atmosfera. Jedziemy dalej - kilkanaście kilometrów po płaskowyżu, a potem zjazd drogą w dół kanionu - drogą, którą sami robimy z kamieni. Jest przy tym dużo pracy fizycznej i trochę nerwów, czy auto nie spadnie ze skały, ale się udaje, robimy obóz na dole. Mongołowie twierdzili, że tędy nie da się przejechać, no cóż - Polacy potrafią. Idę na rozpoznanie z lornetką, wypada nieźle - jest sporo ciekawych miejsc do łowienia. Po krótkim odpoczynku idziemy na ryby. Niestety nic nie bierze, pomimo usilnych starań. Przyjeżdża do obozu na koniu mongolski chłopak z figurkami z drewna, które sam rzeźbi, Bolek kupuje wszystkie, a właściwie zamienia na woblery.

2 lipca 2006 r.

Od rana straszny upał. Nawet zwierzęta mają dość i siedzą w wodzie, żeby się schłodzić. Nie wiadomo, co ze sobą począć. Suchee smaży cebulaki, jeść się nie chce. Przyjeżdżają Mongołowie, jeden ze starszych ma pięknie rzeźbioną fajkę. Jak nie wiadomo, co ze sobą zrobić - trzeba iść na ryby. Droga w dół rzeki jest trudna. Jednak już w pierwszym porządnym bystrzu zapinam między głazami tajmienia 100,5 cm na Whitefisha 13 cm. Drugi nieco mniejszy, który wziął pod brzegiem, spada na środku rzeki. Ryby biorą w nurcie, w trakcie dnia, to jakaś nowość. Jestem sam, więc moment wyjęcia ryby na brzeg jest trudny, cały się upaprałem w błocie. Dalej w dół jest trochę słabiej z rybami, ale tam, gdzie wpada strumień udaje się złowić lenoki 61 i 52 cm. Jest naprawdę pięknie, skały, szumiąca rzeka i kompletne pustkowie, dziękuję, że mogłem się w takim miejscu znaleźć. Wracając, ponownie wchodzę w to samo bystrze, w którym złowiłem wcześniej ryby i na Whitefisha 18 cm doławiam tajmienie 86 i 87 cm. Do obozu wracam późno w nocy. Jak się okazuje dobrze zrobiłem przeprawiając się przez rzekę, bo z brzegu, na którym stał obóz wyniki były słabe.

3 lipca 2006 r.

Rano znów przyjeżdżają Mongołowie z drewnianymi rzeźbami i podobnie, jak poprzednio sprzedają całą produkcję Bolkowi. Przyczłapuje się obłożony kankami mleka jak. Ciekawy widok. Biedak ledwo zipie. Zwijamy obóz i znów off-road pod górę. Upał, UAZ się przegrzewa. Jedziemy daleko w dół Czuluutu, poniżej miejsc, które znam. Straszliwy upał. Jednak trzeba złowić coś do jedzenia - mała obrotóweczka i meldują się lipienie 40 i 42 cm oraz lenok 66 cm! Będzie jedzonko - smażona ryba i ucha. Wieczorem idziemy w górę rzeki na tajmienie, ale tajmienie nie biorą i udaje się złowić jedynie lenoki 53 i 62 cm. Jest piękna, księżycowa, jasna, ciepła noc. Uprawiam drzemkę na kamieniach.

4 lipca 2006 r.

Rano Bolek z Arturem złowili po tajmieniu. Niestety skończyło się to dla Bolka nie najlepiej, bo nadział się na kotwicę. Za brak ostrożności zawsze się płaci. Upał sięga zenitu - przekracza w słońcu 50 stopni Celsjusza, w cieniu odnotowujemy 46 stopni Celsjusza. To już przesada, jedziemy dalej choćby po to, żeby jakiś przewiew schłodził cokolwiek. Po 41 kilometrach dojeżdżamy do jurty niejakiego Amry (to imię po mongolsku określa człowieka spokojnego, odpoczywającego), a ja mam skojarzenie z książką R. E. Howarda, gdzie Amra - lew (Conan Cymmeryjczyk) był barbarzyńcą - korsarzem - postrachem morza Vilayet. Amra ma 3 synów i 4 córki - wszyscy szczęśliwi, uśmiechnięci, wolni od poważnych trosk. Spotkać takich ludzi to prawdziwy skarb. Dostajemy poczęstunek, bo właśnie biją zwierzęta, jemy kolejno oko, ucho, nos i podniebienie z barana, pijemy mnóstwo sute-caju, ciepłego i zimnego, pałaszujemy sery i makaron - wszystko jest rewelacyjnie smaczne, choć ludzie o słabszych nerwach mogliby nie dać sobie rady z takimi frykasami. Rozdajemy tradycyjnie prezenty i ruszamy w dalszą drogę. Gdy odjeżdżamy, śmieje się do nas ze stojącego w pobliżu jurty wozu odcięta, choć wciąż uśmiechnięta, głowa konia. W tym miejscu Bolek z Arturem decydują , że chcą wrócić na dłużej nad Ogij-nuur i zasadzić się na dużego szczupaka, ja z Filipem postanawiamy jechać daleko na północ - poszukiwać tajmieni nad nowymi rzekami. Jedziemy przez krzywy most na Suman-goł i Kiczkin-goł do miasteczka Terchijn Cagaan Nuur. Bolek z Arturem zostają w jurcie-hotelu i umawiają się z Mongołami na następny dzień na transport nad jezioro. My tankujemy i idziemy na pocztę, czynną przez godzinę dziennie, skąd bezskutecznie próbuję dodzwonić się do domu. Pobyt w sklepie i wygrużanie auta zajmują tyle czasu, że po pożegnaniu z Bolkiem i Arturem nie zostaje już tyle czasu, żeby wieczorem łowić nad Czuluutem. A tak chciałem porzucać jeszcze w miejscu zwanym Czojtok ich Bargaa. To wodospad nazwany przez Mongołów imieniem człowieka, który dawno temu złowił tu wielkie tajmienie. Może tak miało być, żeby trzeba było przyjechać tu jeszcze raz? W każdym razie decydujemy się jechać w kierunku rzeki Ider i dzięki temu wieczorem wchodzimy na krawędź krateru wulkanu Khorgo. Jadąc wzdłuż jeziora widzimy coś, co zadziwia nawet Suchee - jurtę w kolorze fluopomarańczowym - to jakaś turbaza. Koszmar. Śpimy jak najdalej od tego miejsca nas jeziorem i jest dobrze.

5 lipca 2006 r.

Jedziemy dalej w kierunku Ideru. Próbujemy polować nad Hodoo-nuur na gęsi, ale pomimo wielu wysiłków gęsi nie ustrzeliliśmy. Na otarcie łez Suchee ustrzelił jedną kaczkę gatunku mi nie znanego, barwy czarno-białej. Zgrabnie sprawiamy ją po drodze i nad Iderem już mamy wszystko gotowe do zrobienia zupy. Obozujemy tradycyjnie przy miasteczku przy skale. Przychodzą młodzi Mongołowie, którzy łowią lenoki z ręki i idzie im to całkiem nieźle. Jemy zupę z kaczki i idziemy na ryby. Filipowi biorą zdecydowanie lepiej na Slidery niż mi na Whitefishe. Filip przeżywa jednak dramat holu pięciu ryb z rzędu, które z niewyjaśnionych przyczyn odpadają w połowie drogi od zacięcia do brzegu. Mi udaje się wytaszczyć na brzeg jednego tajmienia 94 cm. Do tego lenoki 43, 44 i 50 cm. Łowimy długo w piękną, księżycową noc. To miejsce jest piękne nie tylko dlatego, że są tu tajmienie. To jest miejsce skończonego piękna krajobrazu - panuje tu niezwykła harmonia otoczenia - łagodne wzgórza wtapiają się w doliny rzeczne, lasy precyzyjnie przechodzą w step, niebo jest jakby bardziej błękitne, ludzie weseli i serdeczni.

6 lipca 2006 r.

Rano doławiam jeszcze trzy tajmienie - 53, 54 i 82 cm i ruszamy dalej. Jedziemy w kierunku Muren. Po drodze robimy zakupy w miasteczku, w którym wielka mantra buddyjska zapisana jest kamieniami na wzgórzu. Podwozimy jakąś kobietę kilkadziesiąt kilometrów, więc dostajemy poczęstunek w jurcie. Jest tu malutka dziewczynka, która bardzo cieszy się z podarowanego jej worka cukierków. Takie obrazy pozostają w pamięci na długo. Jedziemy dalej, próbujemy fotografować ptaki i tarbagany, gonimy trudne do upolowania migawką dudki. Pogoda jest super - lekko się zachmurzyło. Po drodze widzimy ludzi kładących wielki kabel - Mongolia się zmienia, ziemia jest raniona. Smutek. Dojeżdżamy do miasta - jest po wielkiej ulewie, woda w rzece duża, choć dość czysta. Tankujemy wodę zamiast benzyny i jest z tego cała heca - bo tracimy cały wieczór na stacji - aż przyjdzie naczelnik, aż spuścimy baki pełne wody, aż zatankujemy ponownie. Ale wszystko idzie dość wesoło. Po całym zajściu kupujemy jeszcze coś do jedzenia i tradycyjnie udajemy się na pocztę, skąd nareszcie udaje się dodzwonić do domu. Wszystko jest w porządku. To uspokaja. Niestety pogoda jest deszczowa, a jurt brak, są tylko koszmarne turbazy, od których odrzuca. Jedziemy długo w nocy daleko w step. W końcu nadziewamy się na bazę archeologów, którzy jednak nie są zbyt gościnni. Dalej i dalej jest bezludzie i przychodzi nam spać zamiast w ciepłej jurcie, to na kamienistym wzgórzu. Pada i pada.

7 lipca 2006 r.

Pada dalej od rana. Długo siedzimy w namiocie, w końcu, w przerwie, zwijamy mokry namiot. Droga wiedzie w górę rzeki, niestety jej poziom jest bardzo wysoki i woda cały czas mętnieje. Decyduję, że trzeba jechać w górę, gdzie rzeka jest mniejsza i jest szybciej szansa na czystą wodę. Po zjeździe do miejsca, gdzie kiedyś był most okazuje się niestety, że im wyżej w górę rzeki tym gorzej. Udaje mi się złowić jedynie lipienia 31 cm na woblera 9 cm! Znowu leje - śpimy w samochodzie. Jesteśmy w dolinie odciętej od świata, Suchee idzie polować - jest sporo tarbaganów, ale żadnego nie decyduje się ustrzelić, bo są za młode. Jeden dobry dorosły tarbagan niestety nie zostaje trafiony, bo broń pozostała ustawiona na strzał na 300 m po poprzednim polowaniu na gęsi. Wieczorem idziemy na ryby przy wielkiej skale, ale niestety w zbyt mętnej wodzie nic nie udaje się złowić. Za to jest ładna pogoda na wieczór i rójka jętek. Pijemy mongolski caj i idziemy spać - jutro daleka droga.

8 lipca 2006 r.

W nocy leje i wieje. Udaje mi się wstrzelić w moment, kiedy nie pada, mobilizuję Filipa i szybko zwijamy namiot, póki nie lunie znowu. Odjeżdżamy przy ciężkich kroplach deszczu padających dookoła. Żegna nas orzeł nad swoim gniazdem, wysoka skała i kilka stad koni. Ulewa się nasila i droga zamienia się w rwącą rzekę, w brązowej mazi ugrzązł nawet wielki dźwig. Jest niebezpiecznie. Czekamy na brodzie, aż woda opadnie. Cały czas pada! Jedziemy dalej w ulewie, aż do jurty. O namiocie nie ma mowy, bo wszystko mokre. Jurta jest dziwna - mieszka w niej kobieta, której umarł mąż, niestety za mąkę nie dostajemy chleba, trudno.

9 lipca 2006 r.

Jedziemy dalej. Rano już nie pada, przejeżdżamy koło wulkanów Urun Togo, Burher Togo i Dżalawce Togo ("Togo" znaczy po mongolsku tyle, co kocioł). Potem krótka wizyta w jurcie, gdzie karmią nas do syta - jest smacznie i bogato - w ołtarzyku stara mandala i pamiątki po nadaamie. Droga jest trudna, bo wszystko jest rozmyte przez ulewy, ale ostatecznie, zgodnie z planem, docieramy do Ogij-nuur wczesnym popołudniem. Niestety Bolek z Arturem wyjechali rano do Karakorum. Dziwne. Pogoda troszkę się poprawia - jest silny wiatr, ale wyszło słońce i nie pada. Fotografuję koniki, próbujemy też łowić ryby, ale jest trudno, bo woda jest podmącona i wyrosło sporo roślinności wodnej, która wypełnia jezioro do powierzchni. Łowię okonie 31, 21, 26 i 24 cm oraz szczupaki 60 i 58 cm, kilka ryb spada, w sumie nie jest źle, bo odpoczywamy i robimy porządki. Wieczorem żegnamy się z naczelnikiem turbazy i dowiadujemy się, że finał M.Ś. w piłce nożnej rozegra się między drużynami Włoch i Francji. Jest piękny wieczór - robimy mnóstwo zdjęć. Wyjeżdżamy znad jeziora w kierunku stolicy Mongolii. Jedziemy i jedziemy. W końcu, już w nocy, przystajemy w przydrożnej jadłodajni, gdzie jemy świeżo przyrządzone pielmieni z sute-cajem, ketchupem i cebulką. Już hałas, już komórki, cywilizacja, wracamy. Śpimy w stepie 200 km od Ułan Bator.

10 lipca 2006 r.

Jedziemy dalej w kierunku Ułan Bator. Już jest asfalt. Odświętnie ubrany Mongoł pędzi konie - pewnie na Nadaam. Droga prosta po horyzont - do nieba. Dojeżdżamy do miasta - już jest syf. Teraz jakby bardziej drażnił po tylu dniach w najczystszym z odludzi. Robimy zakupy - wszędzie już Europa, znikają tradycyjne towary, nie można dostać koca z kaszmiru, pełno chińskiej tandety. Mongołowie ubierają się już w stylu globalnym. Spotykamy się z Bolkiem i Arturem. Nad Ogij-nuur złowili sporo szczupaków, ale żaden nie przekroczył 1 metra długości. Jedziemy na naszą kwaterę, gdzie nie ma już sali z bilardem. Teraz jest tu szkoła ekologiczna, ale do spania równie dobra. Gotujemy pseudonaleśniki i dojadamy resztę tego, co nam zostało z podróży po stepie. Przepakowujemy się tak, jak to jest potrzebne do samolotu, zostawiając Mongołom mnóstwo rzeczy. Zmęczeni, łapiemy kilka godzin nocnego snu.

11 lipca 2006 r.

Udaje mi się obudzić punktualnie i Suchee też jest o czasie. Jedziemy na lotnisko. Zdążyliśmy na czas. Ostatnie pożegnania, Suchee na koniec dostaje od Filipa dobrą lornetkę. Wylatujemy zgodnie z planem. Bolek został w Ułan Bator pisać swoją książkę, a Artur wraca z nami. Lecimy na końcu samolotu, gdzie można wyciągnąć nogi. Jest sympatyczna stewardessa, jemy tradycyjną aerofłotową kuricę. Z Ułan Bator łatwo przechodzi nadanie bezpłatnie 10 kg nadbagażu, choć taki manewr coraz trudniej wykonać bez płacenia na lotniskach wielu państw. Lądujemy w upalnej Moskwie, bagaże są, odprawa gładko. Jedziemy na parking po Land Rovera - jest wszystko w porządku. Jedziemy do centrum Moskwy. Parkujemy przed salonem Bugatti, Ferrari i Maserati przy Placu Czerwonym. Robimy rundę do mauzoleum Lenina, wzdłuż murów Kremla. Jest tu sporo dobrych restauracji, ceny do przyjęcia. W sklepach bardzo dobre i tanie zaopatrzenie, ceny o około 30-50% niższe niż w Polsce. Dużo ładnych i ślicznie ubranych kobiet, widać, że nawet światowe firmy Dior, Ives Saint Laurent i inne sprzedają w Moskwie ładniejsze kolekcje, niż na zachodzie Europy. Miasto się rozwija dynamicznie - wszystko żyje, mnóstwo firm. Wielkie budownictwo, ponoć mieszka w Moskwie nieoficjalnie już 15 milionów ludzi - skala zjawisk jest niesamowita. Jest trochę zabawy z tym, czy nam nie zabraknie paliwa, bo większość samochodów w Moskwie to dobre duże auta z dużymi benzynowymi silnikami i stąd nie ma w sprzedaży w centrum miasta w ogóle paliw do silników diesla, ale ostatecznie udaje się coś kupić. Po zatoczeniu ślimaka wokół Moskwy i odwiedzeniu pomnika Piotra I i innych licznych atrakcji (jest piękny park na przedmieściu Moskwy z setkami fontann!), wyjeżdżamy na obwodnicę miasta i wylotową trasę M9. Trochę przysypiamy, ale około północy (jest piękny zachód słońca!) wjeżdżamy na granicę rosyjsko-łotewską. Jesteśmy po wydaniu ostatnich rubli na paliwo, zostały nam 4 wody mineralne i kilka dolarów. No i zapłaciliśmy gajowniczkowi mandat za tablice rejestracyjne u góry samochodu.

12 lipca 2006 r.

Jesteśmy na Łotwie i jedziemy w kierunku Riezekne, jednak zmęczenie powoduje, że skręcamy w prawo do jakiegoś opuszczonego kołchozu i śpimy w samochodzie. Przypominają się sceny z jazdy z Moskwy do granicy - palące się torfowiska, kołchoz imienia Lenina, przekraczanie granicy, gdzie krąży tysiące papierów i znudzeni celnicy (jeden to w ogóle worek - śpi w budzie i nie reaguje). Łotewski jest ni to słowiański, ni to skandynawski - dość trudny. Wszędzie widać syf po komunie - trochę, jak u nas w Polsce. Kraj na poły katolicki i prawosławny. Zjeżdżamy do jakiegoś miejsca, gdzie hitlerowcy zamęczyli podczas wojny kilkaset osób! W tej ruinie łagru ktoś mieszka. Myjemy wodą ze studni niemożliwie brudną od zabitych komarów przednią szybę i robimy zdjęcia. Dziwne miejsce. Dalej kierujemy się na południe do Daugavpils, gdzie psuje się alarm w aucie. Najpierw pół godziny na skrzyżowaniu odcinamy to badziewie, a potem nad rzeką, za mostem - tam, gdzie stoi stary holownik, robimy naprawę właściwą i usuwamy całą jedną instalację alarmową. Wygląda na to, że jest dobrze. Odwiedzamy piękną świątynię, gdzie baby modlą się i jedzą lody na zmianę - klimat rewelacyjny. Wyjeżdżamy z Daugavpils w kierunku granicy litewskiej, kierujemy się na Wilno. Na granicy gładko, potem jedziemy dalej na południe - mamy już tylko do picia wodę mineralną i 9 USD na spółkę. Jemy za te pieniądze szaszłyki w przydrożnej knajpie. Przyjazny Litwin karmi nas za nasze nieszczęsne kilka USD. Niestety jego informacja, co i gdzie można znaleźć w Wilnie, okazuje się nie praktyczna - przejeżdżamy Wilno na wprost, prawie go nie widząc. Zajeżdżamy za to do Druskiennik - to piękny kurort nad Niemnem, ale zniszczony budownictwem z okresu komunizmu. Jest tu piękna niebieska cerkiewka i park nad jeziorkiem z fontanną, a wszystko położone w zakolu rzeki. Dojechaliśmy tu remontowaną drogą przez Utenę i Wilno. W Utenie zjechaliśmy trochę z głównej drogi, popatrzeć na tutejszy interior. Pędzimy szutrami po wioskach biednych i zapadłych, obmywamy się w źródełku. Wszędzie susza i rzeźbione świątki. W końcu dojeżdżamy do granicy litewsko-polskiej, gdzie ku mojemu zdziwieniu celnik zna nazwy mongolskich rzek. Ciekawe - kto mu o nich opowiedział? Chcemy do domu! Po przejściu granicy, tylko malutki postój i ciągnę daleko - padam koło Olsztyna i Filip dociąga z małą przesiadką do domu - do Trójmiasta, gdzie meldujemy się już wczesnym rankiem.

13 lipca 2006 r.

W drodze do domu - po staremu - remonty na szosie warszawskiej, zamknięty błędnik. Wyprawowy łoś-maskotka niezmiennie przetrwał całą podróż w tej samej pozycji. Nadszedł czas na malutkie podsumowanie. Przejechaliśmy trasą Gdańsk-Moskwa przez Kowno 1732 km i Moskwa-Gdańsk przez Wilno 1632 km, razem 3364 km, do tego w Mongolii 2365 km, czyli w sumie samochodem 5730 km! To sporo - lubię taką jazdę, bycie w drodze. Zawsze powrót spowrotem z krain tak odmiennych jest wstrząsający, ale po to się właśnie jedzie! Cieszę się, ze złowionych przez nas wielkich tajmieni i z tego, że przejechaliśmy cało taki szmat świata - tam i spowrotem.

©2006 Kontakt do Organizatorów Wyprawy