Wyprawa do Mongolii w 2004 roku. Dziennik podróży...


18 czerwca 2004 r.

Pakujemy się prawie całą noc i nie udaje się nam tego porządnie zrobić do końca. Samolot jednak nie będzie czekał i ostatnich rzeczy nie dopinamy jak należy. Nie ma już na nic czasu - taksówka na lotnisko w Rębiechowie. Tradycyjnie nadajemy bagaż bezpośrednio do Ułan Bator i lecimy do Warszawy. Samolot do Moskwy spóźnia się 45 minut, więc na przesiadkę zostaje nam 15 minut - to niewykonalne, straszna nerwówka. Na szczęście start samolotu do Ułan Bator też się opóźnia o 50 minut i udaje nam się zdążyć, choć do końca nie wiemy, czy dolecą bagaże. Nauczka na przyszłość - zawsze brać większą zakładkę czasową w Rosji.

19 czerwca 2004 r.

Już ranek, lecimy nad Mongolią - zachmurzenie średnie, lasy na wzgórzach ustępują stepowi. Nowe asfaltowe drogi niczym nitki uciekają spod skrzydeł samolotu i jest Ułan Bator. Na lotnisku są bagaże i jest Suchee, nasz przewodnik - uff, znów się udało! Jeszcze tego samego dnia uciekamy z zatłoczonego Ułan Bator, w step, nad rzekę, uciec od tłumu, uciec od czasu, w krainę, gdzie ludzie żyją zgodnie z porami roku. Przejeżdżamy przez ruiny siedemnastowiecznej fortecy, tu czas się zatrzymał. Wieczorem dojeżdżamy nad rzekę, przy starym drewnianym moście rozbijamy obóz. Jako pierwszą rybę łowię suma, robimy pyszną zupę. Jest ciepło i wietrznie, w nocy pada deszcz.

20 czerwca 2004 r.

Śpimy długo. Decydujemy się ruszyć w kierunku pięknego jeziora. Gdy jesteśmy już blisko, zaczyna się wichura i ulewa. Decyduję się jednak łowić, biorą nieduże szczupaki - ok. 70 cm i jazie czterdziestaki. Na zmianę deszcz i słońce, wieczorem łowimy razem, Kasia łowi szczupaka czterdziestaka. Ryby biorą na obrotówki nr 3 i 4. Nie widzę okoni, gramy z Suchee w kości. Obserwujemy tarbagany, samotnego orła na skale, a także szarańczaki, skowronka - „czuk - czuk”. Przyjeżdżają Mongołowie, Joasia jeździ na koniu, jest wesoło.

21 czerwca 2004 r.

Rano nic nie mogę złowić, w końcu uwiesza się szczupak czterdziestak, ryby żerują daleko od brzegu i nie mogę ich dosięgnąć, wieje straszny, silny wiatr. Na brzegu leżą martwe okonie. Dlaczego? Decydujemy się opuścić jezioro i jechać dalej w nieznane, nad rzekę. Pada deszcz i grad. Dojeżdżamy do rzeki po kilku godzinach błądzenia po wertepach, szybko wyjmuję wędkę i w ciągu godziny łowię kilkanaście lenoków. Największe nie przekraczają 50 cm, są też drobne lipienie, kilka ryb spada z obrotówki, dołki są fajne - tajmień może być. Jedziemy do miejscowości Bostsijugl, gdzie jest piękny klasztor ze stupami. Co prawda budowla jest w stanie ruiny, ale już trwa remont i ktoś go zamieszkuje. Widać, jak tradycja wraca do Mongolii. Tankujemy na stacji, gdzie spotykamy niesamowicie pijanego kierowcę, potem okrążamy trzy razy owoo i w nagrodę za długą jazdę po stepie tego dnia doganiamy piękną tęczę. Już gnamy na kolejne miejsce, mamy nadzieję dotrzeć na nie do wieczora. Niestety - psuje się pompa paliwowa w UAZ-ie, więc rozpalamy ognisko w stepie, robimy zupę lenokową na kolację i idziemy spać.

22 czerwca 2004 r.

Rano odwiedzamy znajomą jurtę, jemy kefir, masło, makaron z mięsem, pijemy sute caj. Wędruję wreszcie nad rzekę, szybko łowię 3 lipienie na suchego chruścika - 44, 46 i 46 cm. To jest esencja muszkarstwa. Kryształowa woda, sucha mucha i piękne ryby. Odpoczywamy - jest stary pies, jest pełno dzieci, radośnie i przyjaźnie, ciepło. Niestety, znajoma staruszka, która mieszkała w tej jurcie - umarła, przeniosła się do grona świętych i szanowanych. Jej odświętne zdjęcie widnieje już w domowym ołtarzyku. Ten szacunek dla starszych jest tym, co cechuje ciągłość tradycji, zgodnie z którą czerpie się z mądrości poprzednich pokoleń. Jak daleko już w Europie odeszliśmy od tej tradycji? Joasia integruje się ze społecznością lokalną - ujeżdża wraz z dzieciakami kozy, jaka, gra w kwadratowego kosza, kąpie w rzece, pomaga robić pierogi. Oglądamy wytop tłuszczu baraniego, strzyżenie owiec, obróbkę koziej głowy. 
Idziemy razem na ryby, łowię 10 lipieni, największy 48 cm, Kasia na suchą muchę zdejmuje lipienia 49 cm i lenoka 50 cm. Jest pięknie. Wraca Suchee naprawionym UAZem, wszystko jest w porządku i do końca wyprawy nie złapiemy już żadnej usterki. Śpimy w jurcie, w nocy polują wilki, Suchee chrapie, nasz gospodarz Bor siorbie, barany się wydzierają, psy ujadają, nie udaje się zmrużyć oka.

23 czerwca 2004 r.

Kolejny upalny dzień z zimną nocą. Idę nad rzekę. Postanawiam łowić wyłącznie na suchą muchę - sierściaka. Woda kryształ - bardzo niska. Łowię lenoki i piękne lipienie - niektóre bardzo grube, nie udaje mi się jednak złowić pięćdziesiątaka. Lenoki: 44, 42, 45, 37, 53, 54, 54, 46, 51, 52, 54, 54, 46, 52, 51, 44, 55, 52, 51, 52, 55, 52, 52, 50, 50, 54, 51, 52, 52, 50, 47, 33 cm i lipienie: 46, 49, 34, 31, 32, 46, 31, 32, 34, 35, 32, 33, 35, 34, 49, 45, 32, 34, 34, 39, 45, 37, 47, 47, 46, 45, 40, 48, 42, 46, 30, 49, 48, 49, 44, 43, 44, 46, 48 cm dają mi wszystko o czym może marzyć muszkarz na maleńkiej rzeczce. Kasia łowi lipienia 44 cm. Wieczorem pada nad górami deszcz. Śpimy w jurcie, znów przychodzą wilki, Suchee z Borem nie wytrzymują, wyciągają broń i idą je upolować, ale się nie udaje. Pytam Suchee, czy jadł chrapy łosia, mówi, że tak. W nocy, w jurcie, gdy wyją wilki, takie pytania mają szczególny wydźwięk.

24 czerwca 2004 r.

Rano dostajemy od żony Bora świeżo upieczony bochen chleba. Jak on smakuje w wysokich górach, tego nie można opisać. Zwijamy obóz i jedziemy nad Hoh-nuur górską doliną rzeki. Po drodze jeszcze wizyta w kolejnej znajomej jurcie i tradycyjny poczęstunek. Potrawy, nawet te same, w każdej jurcie smakują inaczej. Jesteśmy już naprawdę wysoko w górach, śnieg nie topnieje tu na szczytach przez cały rok. Nie ma prawie drogi, mało kto dociera. Dojeżdżamy do jeziora - jest piękna pogoda - puszczamy kaczki, wdrapujemy się na skałę, a Kasia postanawia, pomimo mocno rozrzedzonego powietrza, wspiąć się jeszcze na szczyt góry. Polujemy z Borem i Suchee na pardwę, ale ucieka. Wspólne zdjęcia, krążące drapieżniki, gniazdo orła i owoo. Niepowtarzalny klimat. Surowość tego miejsca zapada w pamięć. W jeziorze jest pełno różnych stworzeń - chruściki, jakieś skorupiaki, larwy komarów. Bierzemy na pamiątkę czerwony kwiat spod skały wielkiej skały. Wracamy w dolinę. Próbujemy polować na tarbagany i zające, jednak pomimo wielu strzałów, nie udaje się. Tutejsza broń pamięta jeszcze czasy naszych dziadów, więc szansa na trafienie, pomimo dużej wprawy myśliwych, jest niewielka. Na styku dnia i nocy dojeżdżamy do jurty Bora. W półmroku gramy z Mongołami w piłkę nożną i zaganiamy kozy. Wciąż chodzi mi po głowie widok białego łabędzia z lasu nad Hoh-nuur, on tam był, duży, samotny, skąd się wziął? Kwiaty, łąki górskie, kwitnąca przyroda, jak imię żony Bora - Cecge znaczy kwiat. Bor - srebrny. Takie imiona nadała im nieżyjąca już staruszka. Ludzie i ich imiona, w srebrnej zagubionej dolinie, która kwitnie.

25 czerwca 2004 r.

Rano Joasia jeździ na koniku. Ale już żegnamy się z Borem i jego rodziną, jeszcze tylko ostatni postój przy brodzie przez rzekę. I rybałka: lipienie - 46, 47, 46, 41, 45, 42, 46, 47 cm i lenoki - 51, 51, 51, 47, 50, 47, 52, 48, 53, 54, 49 i 51 cm. Kilka lenoków daję pacanom, którzy zachwyceni zdobyczą wracają do jurty. Joasia łowi lipienia 45 cm, jest sporo frajdy przy holu. Wielki suchy sierściak, to jest to. Jedziemy dalej, przeprawiamy się przez rzekę, podwozimy bardzo starego człowieka, który postanowił podróżować na lokalne święto Nadaam, ale przybywamy na miejsce trochę za późno. Tu pamięta się okupację radziecką, jest pomnik bohatera, którego rozstrzelali Rosjanie. Na moście na drodze Mongołowie wprowadzili opłatę drogową - 800 Tugrików, już się zaczyna. W miasteczku nic nie ma, w sklepie dostajemy ogórki polskiej firmy Urbanek spod lady. Tankujemy i w drogę. Dojeżdżamy nad kolejną rzekę, tu już żyje car tajmień. Przeprawiam się przez rzekę po drewno na ognisko. Joasia i Suchee zostają w obozie, ja z Kasią przeprawiamy się przez rzekę i idziemy w dół na tajmieniowe łowy. Na początku spada mi z woblera ładny lenok, skręca się żyłka, jest źle nawinięta, to nie pomaga. Jest ciepły pochmurny wieczór, super. Widać polujące tajmienie. Widok przecudny, serce kołacze. Kasia robi jeden rzut i jeeeest - tajmień ładnie walczy, udaje się go wyholować, jest piękny, pierwszy, ten błysk w oku ryby i łowczyni. Wielka radość. Teraz ja - jeden rzut i też od razu zapinam tajmienia. Dwa rzuty, dwie ryby - 70 i 71 cm. Oczywiście ryby wracają do wody. Łowimy też lenoki - 50, 58, 59, 45 i 45 cm, wszystkie ryby biorą na woblery Salmo. Syci wrażeń wracamy do obozu - mamy dwa lenoki na kolację. Zupka, choć jest bardzo ostra, smakuje pysznie - zjadamy cały gar. Spać. Spać. Spać. Dziś był ciężki dzień.

26 czerwca 2004 r.

Rano oglądamy malowidła na kamieniach sprzed wieluset lat, niestety w kurhanach odbyli wizytę rosyjscy archeologowie, którzy rozkopali wszystko i zostawili masę śmieci. Odbieram to dość symbolicznie. Postanawiamy dalej ruszyć w drogę. Być w drodze, to jest coś zgodnego z tutejszym koczowniczym klimatem. Nie ważne gdzie jesteś, ważne dokąd zmierzasz. Przejeżdżamy przez stary drewniany most. Jedziemy w dół rzeki. Tym razem zjazdy z gór są dość karkołomne, UAZ ledwo utrzymuje się na stoku, hamulce piszczą na granicy wytrzymałości, uff, udaje się, jesteśmy na dole, nad rzeką. Idę z Suchee złowić rybę do smażenia - lipień 41 cm, lenok 42 i tajmień 86 cm. W lekkim deszczyku na Meppsa BF4. Nie mamy mąki, więc dusimy ryby z cebulą. Jest smaczna. Idę z Kasią i Joasią w górę rzeki na tajmienie, mam solidny sprzęt - łowię dwa lipienie po 43 cm oraz lenoki 52, 53, 54, 56, 46, 61, 48 i 56 cm na duże woblery i obrotówki jako przyłów. Z początku w szybkich nurtach biorą też tajmienie - 87 cm na BF4, 89 cm na Aglię Long nr 4 i na to samo też 95 cm, potem w ujściu strumyczka 90 cm na Salmo 15 cm Whitefish łamanego oraz już w nocy w jamie przy modrzewiu 118 cm, 13 kg również na Salmiaka. Jest ciemno, jedynie poświata księżyca umożliwia łowienie. Wcześniej jeszcze, gdy holuje lenoka 56 cm, wychodzi za nim tajmień, chcąc go pożreć, ale ostatecznie cofa się, zdziwiony nienaturalnym zachowaniem swojej niedoszłej zdobyczy. Spotykam miejscowych Mongołów łowiących na myszkę, stara wędka wycięta z nadbrzeżnych zarośli, wielka ruska katuszka i stara strzelba przewieszona przez ramię starego myśliwego. To oni pasują do tutejszego krajobrazu, ja w swoich neoprenach i z dobrym sprzętem jestem trochę jak kosmita. Gdy wracamy do obozu jest mniej więcej 2 w nocy. Dochodzimy do miejsca, w którym w poprzednich latach złowiłem tajmienie 127 i 130 cm. Postanawiam wpakować się do wody i rzucić w ciemność Whitefishem Salmo 18 cm. Już tylko słyszę, gdzie wpada do wody wobler, ale nic nie widzę. Woda huczy, ciemna rzeka przelewa swoje posępne nurty. Gdy już chcę zaniechać rzutów, mam potężne branie i połowa wielkiej ryby wynurza się z hukiem na powierzchnię w poświacie księżyca. Hol jest długi, męczący, przewracam się na kamieniach w wodzie, ryba strasznie szybko odpływa w dół rzeki i wyskakuje wielokrotnie nad wodę z bryzgami piany. Odpływa pod drugi brzeg, w kierunku bystrza w dole rzeki. Szczęśliwie dla mnie nadrabiam trochę odległości biegnąc tak szybko, jak tylko pozwalają wielkie głazy i ciemność. A wielki tajmień jest wciąż tam w dole w ciemności i walczy. Upływ czasu nie istnieje. Jest tylko wielka ryba, łowca i ciemność. Sprzęt mam dobry i nie robię tym razem żadnych błędów. Tajmień słabnie tuż przed wlotem w następną banię, z której raczej bym go już nie wywlekł, zatrzymuje się. Ryzykownie podholowuje go do brzegu, daję Kasi wędkę i wyrzucam olbrzyma obiema rękami na brzeg. Okrzyk radości! Miarka pokazuje 134 cm, a ważenie tajmienia w hamaku, który po to wlokłem przez pół świata, daje wynik 16 kg. Dziewczyny dzielnie się spisują, pomagają mierzyć, ważyć - dla nich to też wielkie emocje. Wracamy mokrzy, ubłoceni i zadowoleni do obozu. Sen przychodzi natychmiast.

27 czerwca 2004 r.

Od rana leje. Grzebiemy się w obozie niemiłosiernie, ale też nie mamy się dokąd spieszyć. To przyjemne uczucie pożyć przez chwilę bez pośpiechu codzienności. Robimy kompot z dzikiego rabarbaru. Suszymy rzeczy, kąpiemy w rzece, robimy zdjęcia. To odwiedza nas wielka gąsienica, to przeleci dudek. Szczegóły pięknej Przyrody. Już pod wieczór postanawiamy jechać w dalsza drogę. Przez drewniane chybotliwe mosty nad kolejne wielkie jezioro. I na polowanie. Niestety, pomimo licznych wysiłków, nie możemy ustrzelić tarbagana, kilka szans było. Robimy zakupy w miasteczku. Właśnie odbywają się wybory do mongolskiego wielkiego chorału - Suchee spotyka brata. Jedziemy dalej. Przez krainę bazaltów i zastygłych jęzorów lawy. Kasia i Joasia wspinają się na wzgórze do krateru wulkanu. Tu już dociera cywilizacja, w okolicy są jurty wynajmowane turystom, nawet drewniany hotel. Dopiero w połowie drogi wzdłuż jeziora znajdujemy spokojne, odludne miejsce na obóz. Suchee dostał w miasteczku połeć baraniego mięsa i jest z tego powodu bardzo zadowolony, każdy Mongoł przedkłada porządne mięso nad zielsko, czy ryby. Zasypiamy przy szumie fal, na brzegu jeziora.

28 czerwca 2004 r.

Rano zwijamy obóz i dalej w drogę. Dojeżdżamy nad dwa niewielkie jeziorka. Suchee strzela gęś, która jednak ranna śmiertelnie ucieka do jeziora. Próba złowienia martwego już ptaka na wędkę nie udaje się, wiatr spycha nasz obiad na jezioro. W ostatniej chwili Joasia postanawia popłynąć i wyłowić zdobycz - dzielna dziewczyna - mamy jedzonko. Jedziemy w kierunku rzeki Ider przez góry. Podczas krótkiego postoju wchodzimy na wzgórze, gdzie wielkie owoo góruje nad buddyjskim klasztorem. Sto pięć wielkich kamiennych stopni schodów. Dawniej w Mongolii było więcej świątyń, ale komuniści je zniszczyli i wybili mnichów. Znajdujemy strumyczek z wodą. Joasia się kąpie, skubiemy gęś i przygotowujemy do jedzenia. Jednak na razie dalej dalej ruszamy w trasę. Mijamy przepiękne górskie łąki. Dojeżdżamy do Ideru. Już zbudowano turbazę, już Mongołowie łowią ryby, nie ma spokoju. Pod skałą widzę dwa ładne tajmienie, ale nie biorą, jest bardzo mało wody w rzece. Łowię tylko lenoka 35 cm. Dolina jest dość mocno zaludniona, rzeka płynie wieloma korytami, niewiele jest miejsc na obóz. Rozbijamy namiot. Jemy pyszną zupę z gęsi. Przychodzi staruszek z maleńką kozą. Uciekamy, uciekamy, byle dalej od ludzi i zgiełku. Jedziemy w dół rzeki, aż do nocy. Dogania nas ulewa, namiot rozkładamy już w deszczu. Widzimy motocyklistów wiozących kozy, ale heca! Dziwna dolina - zielono tylko przy rzece, a poza tym surowe skały i pustynia. Widzimy wykuty w skale pomnik komunizmu. Budują tu już nową drogę. Wciąż leje, przydały się OP1.

29 czerwca 2004 r.

W nocy pod namiot pakuje się wielka ropucha, płazy to nie częste zwierzęta w Mongolii - nie wytrzymują morderczego klimatu. Już nie łowię. Chcę być w drodze, zobaczyć nowe nieznane tereny. Mijamy nowy most donikąd, który z jednej strony nie ma w ogóle drogi. W małym miasteczku robimy zdjęcia ładnego klasztoru i pytamy o dalszą drogę. Wbrew moim protestom oczywiście Suchee z Mongołami coś pochrzanili i zamiast nad kolejną rzekę trafiamy, jadąc w kółko przez pół dnia, ponownie nad Ider. Postanawiam zarzucić wędkę - miejsca pod skałami są śliczne, ale nic nie bierze. Pętle rzeki i widoki są jednymi z piękniejszych, spośród tych, które widziałem w Mongolii. Trzy razy przeprawiamy się przez rzekę, pomaga nam życzliwy Mongoł na koniu, który jedzie w deszczu kilka kilometrów. Mongoł nie ma jednej ręki i ma krótsza lewą nogę, ale na koniu jeździ bezbłędnie. Daje nam na drogę serek i kefir, i pieczywko. Tak tu traktuje się podróżnego. Znów wszędobylskie dudki, mieszkające w dziupli suchego drzewie. Ceglane góry, czarne bociany, lenoki, lipienie. Kasia łowią lipienie. Piękny, ciepły wieczór, tajmień nie bierze, zaczyna się tarło strzebli!

30 czerwca 2004 r.

Znów w drogę - piękne wysokie góry. Dojeżdżamy do Bajancagaan przez Hołtynbrigad. Czy ktoś z Europejczyków przejechał kiedyś przez te góry? Zjazdów, wjazdów, kluczenia po bezdrożu, przeciętych potoków, skalnych usypisk przez które przedarł się UAZ nie da się policzyć. I wreszcie dolina, miasteczko, robimy zakupy. Dalej w dół, na nizinę, przez Zusłanbrigad. Znów mały nadaam, znów dudki. Udaje się też upolować tarbagana. Będzie uczta. I dalej wzdłuż Zusłangijn-goł nad Ajrag-nuur. Jezioro jest słone i bezrybne. Dojeżdżamy wreszcie do Hanuj-goł, gdzie spotykamy gościnnych pasterzy. Gościmy w jurcie - jemy pieczywko, kefir, pieczemy tarbagana. Udajemy się jeszcze w dół w kanion rzeki. Łowimy wraz z Joasią na obrotówki lenoki i lipienie. Jest ich bardzo dużo - frajda na całego. Spotykamy ciekawą postać - pasterza. Jak senna zjawa na koniu pojawił się i zniknął na stepie, człowiek na stałe wtopiony w życie tej koczowniczej krainy. Robimy pyszną zupę i ruszmy dalej do Hairchan. Po drodze zabieramy do UAZa czwórkę Mongołów w celu podwiezienia do miasta. Jadąc dostrzegamy na stepie ledwie żywego, zakrwawionego barana, na którego już czyha siedzący nieopodal dziki pies. Suchee psa zastrzelił, a barana bierzemy do samochodu. Zostawiamy go w jurcie właścicielom, a następnie jedziemy do miasteczka. Miasteczka grozy. Straszne ruiny jakiegoś socjalistycznego zakładu. Brak prądu i wody. Nie możemy zatankować. Oto dlaczego dystrybutor na korbę jest lepszy od nowoczesnego zasilanego elektrycznością. Jedziemy spać 8 kilometrów dalej nad jeziorko na dopływie Hunyj-goł. Jest tu pełno ptaków - rybołowy, różne kaczki, gęsi, kormorany, rybitwy, czaple, mewy, są szarańczaki, żaby, konie, mnóstwo koni, ich tętent usypia, noc jest ciepła, zasypiamy.

1 lipca 2004 r.

Rano jedziemy na drugi koniec jeziora, jemy śniadanie - tatar z lenoka. Idę na ryby - jezioro obumarłe, brak ryb. Chyba jest za płytkie i przymarza zimą do dna. A może nie, tylko nie biorą? Kierujemy się do miasteczka, jest tu kultowy pan, w różowych klapkach, kupujemy polskie ogórki "Urbankek", pani w sklepie mówi po rosyjsku - widać, że wdrażali tu socjalizm, klasztoru nie ma, ani wody - wszyscy chodzą z wózeczkami i baniakami wody do dystrybutora, coś koszmarnego. Robię zdjęcia umarłej fabryki. Przejeżdżamy przez Hunyj-goł i jedziemy dalej na południowy wschód. Dojeżdżamy do kolejnego miasteczka - zamykamy pętlę mongolską - tu już byliśmy. Śpiewamy piosenki polskie, mongolskie, rosyjskie, a nawet amerykańskie, wszelkie. Dojeżdżamy do jeziora w miejscu, gdzie wypływa dopływ Orchonu. Są nieprawdopodobne ilości malutkiej jętki, włażą wszędzie, całe kominy jętek. Patrzę w toń jeziora i ogarnia mnie smutek. Widzę w wodzie pływające butelki - to sieci chińskich kłusowników. Przy pomocy czterech Mongołów wyciągam je przez cały wieczór na brzeg. Setki metrów zastawionych i zostawionych sieci, zgniłe ryby, stare szkielety ptaków zaplątanych w śmiertelną dla nich pułapkę, wielkie martwe okonie, sumy, kaczki. Wszystko polewamy benzyną i palimy, straszna robota. Mam jednak poczucie, że zrobiłem coś dobrego tam, na końcu świata. Nie odwiedzimy już Karakorum, bo nie zdążymy - zostajemy nad jeziorem. Jedziemy tylko daleko od tego miejsca kaźni. Wszyscy łącznie z Suchee łowimy ryby - szczupaki, jazie i okonie, dobrze biorą na obrotówki, szczególnie na Meppsa Cometa nr 4 srebrnego. Już późnym wieczorem, dzień kończę połowem suma. Ale frajda, wszystkie ryby wypuszczamy. Jedziemy jeszcze tego dnia dalej w kierunku Ułan Bator przez dwie godziny, w świetle reflektorów widać skoczki stepowe "ding-ding-ding". Spod kół ucieka jeż. W kałużach są kijanki, wieje i leje. Śpimy na stepie. Jest pełnia księżyca.

2 lipca 2004 r.

Zwijamy obóz wcześnie rano, dzień jest pochmurny, wietrzny, widać, że w tym rejonie mocno padało. Robimy tradycyjne zdjęcie z polską flagą, bierzemy też kępę pachnącego stepu na pamiątkę. Będzie nam przypominał Mongolię w zimowe wieczory w Polsce. Koło się zamyka. Pora wracać do domu. Już czas, już asfalt, samochody, ludzie, samoloty, Ułan Bator, Moskwa, Warszawa, Gdańsk, dom. Dom - z którego się wyrusza, żeby powrócić.

<<<   poprzednia strona   |   następna strona   >>>